Z cyklu młodość-naiwność, czyli pierwszy wypad w Alpy. Odzyskane z katalogu /home/.../old/, gdzie oprócz (moich) prac, czyichś książek/publikacji itp. i poczty z lat 2002-13 gnieździły się dwie wersje strony domowej z fuw. Chlip... Komentarze na czerwono, całość bez cenzury. Wstyd trochę, ale kto w młodości głupim nie był, ten na starość nie zmądrzeje, jak pouczali muzycy w połowie lat 90.
Mam to szczęście, że parę razy byłem w Austrii na nartach. Wyjazd do Stubaitalu i lodowiec pozostawiły mnóstwo miłych wspomnień, i oczywiście niedosyt (tylko 5 dni jazdy!). Jednak kiedy rodzice zapowiedzieli wyjazd do Stubaitalu latem, od razu zażądałem wzięcia roweru. Koła do środka samochodu, rama na bagażnik i już. Góry są dostępne dla rowerzysty od 900 m (początek doliny) do ponad 1700 m npm. Oczywiście taka jazda jest bardziej męcząca niż na szosie, po prostu stromizna jest większa, ale wysiłek opłaca się.W ten sposób podjechałem z Fulpmes (>900 m) do Pfarrahalm (~1750 m), a po zejściu jakichś 100 m zacząłem włazić na przełęcz Halsl (~1900 m) (wspinaczka [as if] z rowerem na plecach to nic przyjemnego; nie polecam, chyba, że ktoś wymyśli sposób na siodełko wpijające się w plecy - ja zastosowałem bluzę, ale i tak było to dość bolesne przeżycie). Z przełęczy trzeba było zejść z rowerem na ramieniu (i duszą) jakieś 400 m w dół, do ośrodka narciarskiego Axamer Lizum. Stamtąd, już w deszczu, szybki zjazd do Wipptal i podjazd do domu (Mieders).Dzień wcześniej pojechałem do Mutterbergalm (~1750 m), czyli dolnej stacji wyciągów narciarskich. Ciekawe, że dopiero trzeciego dnia zauważyłem, jakie niebezpieczeństwo grozi rowerzyście w czasie szybkich zjazdów. Otóż po jakichś 600 m "szusu" i paru beztroskich hamowaniach, z ciekawością dotknąłem obręczy koła. Oparzyłem się, a woda z bidonu wylana na obręcz szybko zawrzała i tyle ją widziałem... [fizykę się studiowało?]Kolejny dzień spędziłem w sąsiedniej dolinie, Ötztal. Rodzice podwieźli mnie do Sölden (~1350 m), a sami poszli w góry wychodząc z Umhausen (30 km w dół od Sölden). Z Sölden można dostać się na wysokość około 2800 m (szosą, Ötztaler Gletscherstrasse) i właśnie tam zamierzałem dotrzeć. Podjazd był morderczy, nachylenie drogi cały czas ok. 13%. Na samym początku, podczas krótkiego postoju, wyjąłem aparat z plecaka i zacząłem komponować zdjęcie przeciwległej części doliny. Przeszkodził mi w tym jakiś zabłąkany byczek. Nie wiem, co smacznego znalazł w błotnikach mojego roweru... Po tym, jak ruszyłem, szedł za mną jeszcze kilkaset metrów, aż do stacji opłat (droga ta jest płatna, ale na szczęście rowerzyści jeżdżą za darmo. Znaku zakazu wstępu dla byków nie było, ale na szczęście został).
![]() |
[byczek z tekstu] |
![]() |
[owce zalegają; jeśli dobrze pamiętam, wyretuszowałem "zacieki" na jezdni, zapewne powstałe wskutek nieopanowania kuwety przez owce.] |
![]() |
[świstak :)] |
Później, gdzieś na dwutysięcznym metrze smarowałem łańcuch - dziękuję firmie NIVEA za mleczko do opalania z filtrem 26 - doskonale się do tego celu nadawało. [idź i nie grzesz więcej...]Jeszcze prawie 400 m do góry i byłem na miejscu, czyli przy wyciągach narciarskich, na wysokości około 2700 m. Zrezygnowałem z dalszej jazdy, chyba przez głód - kanapki i całą czekoladę zjadłem w czasie wjazdu. Dotarłem tylko do tunelu i stamtąd sfotografowałem Rettenbachtal i szosę, którą podjeżdżałem.
![]() |
[to właśnie ta szosa i widok znad Soelden] |
W czasie zjazdu zaczęły się kłopoty - po prostu w pewnym momencie, po mocnym hamowaniu, poczułem "paloną oponę", na której wyskoczył pokaźnych rozmiarów bąbel. Jakoś tam zjechałem, ale 30 km do Umhausen zeszło na strachu, czy przypadkiem tej oponie nie przyjdzie na myśl do końca się rozpirzyć.
Podróż pierwsza [bez fotoaparatu]Tuż po powrocie z Austrii i po kilku dniach wgapiania się w mapy zdecydowałem się na ponowny wyjazd w Alpy. 27 lipca wysiadłem z rowerem z autobusu w Genewie i pojechałem. Pierwszą noc spędziłem w Thonon-les-Bains, nic ciekawego. Następnego dnia wjechałem już do doliny Rodanu i po 120 km zatrzymałem się w Sierre.
Nazajutrz miałem małą pokusę, żeby skręcić z Visp na południe do Zermattu i obejrzeć Matterhorn, ale dałem spokój. Tego dnia z Sierre (~550 m) podjechałem na Furkapass (2437 m) i zjechałem do Realp (~1500 m), przejeżdżając ponad 120 km. Naprawdę wykańczające, wtedy to oduczyłem się jedzenia czekolady - tego dnia pochłonąłem jej ponad 400 g. Na dodatek tuż przed przed campingiem wyleciało mi kółko z przerzutki, po prostu się rozkręciła. W nocy miałem potężną gorączkę, nie wiedziałem, gdzie jestem.
Rano jacyś mili ludzie zwieźli mnie i rower do Andermattu (1440 m), kupiłem tę brakującą część i po śniadaniu zacząłem wjazd na Oberalppass (2040 m). Dalej był dość długi zjazd, a w Ilanz dość nieprzyjemna niespodzianka: do Flims, gdzie spodziewałem się campingu, należało podjechać, jakieś 300 m w górę... Niespodzianka dlatego, że nie miałem przy sobie mapy (zostawiłem ją w autobusie, w końcu coś musiałem zostawić!), a trasę znałem na pamięć.
Dopiero następnego dnia, w Chur, kupiłem mapę, po czym wreszcie znalazłem drogę na Tiefencastel. Kłopot w tym, że prowadziła ona przez przełęcz, więc podjechałem 1000 m, powietrze stoi, pełne słońce... Oczywiście w czasie zjazdu ktoś wyjechał z boku i musiałem całą swoją prędkość umieścić w klockach, a raczej w obręczach kół. Bąbelek na oponie... i tak miałem szczęście, że nie pękła. Z Tiefencastel wspiąłem się do Davos (700 m w górę).
Rano chciałem kupić oponę, ale był akurat 1 sierpnia (święto państwowe). Oponę znalazłem w jedynym otwartym sklepie sportowym, ale 40CHF to trochę za dużo. Pojechałem więc na tej wybąblowanej. Najpierw 800 m w górę na Flüelapass (2383 m), potem spokojnie w dół, wzdłuż Innu do Pfunds (Austria).
W Pfunds zatrzymałem się na dwa dni - trzeba było zmienić oponę i trochę oczyścić łańcuch i przyległości. Dalej pojechałem wzdłuż Innu - przez Landeck, Imst i Innbruck i skręciłem do Zillertalu. Po prawie 170 km zatrzymałem się w Zell am Ziller.
Rano czekał mnie ostatni duży podjazd, ok. 1000 m w górę, na Gerlospass. Niestety, już poprzedniego dnia zanosiło się na deszcz i rzeczywiście, padało nieźle, w czasie zjazdu ma to jednak swoje dobre strony - nie trzeba tak bardzo uważać na hamulce. Do dzisiaj zagadką pozostaje fakt, że miałem mokre buty, mimo, że "ubrałem" je w reklamówki. Złośliwość rzeczy martwych... Dojechałem do Hollersbach - niewielkiej mieściny, 37 km przed Zell am See. Wszystko było tak mokre, że trzeba było spędzić tam dwie noce. Nazajutrz rano (niedziela) nie miałem nic do żarcia, sklepy zamknięte, wiec pojechałem do Mittersill (parę km). Wróciłem jeszcze bardziej głodny i zły, wszystko nieczynne! Po zjedzeniu paru jabłek (prosto z drzewa - kto lubi jabłka na początku sierpnia?) zacząłem szukać jakiejś knajpy i znalazłem... Dobre było.
Kolejny dzień był raczej mało ciekawy, jeśli nie liczyć jazdy w klapkach (buty ciągle się suszyły). Po 120 km dotarłem do Schladming.
Dalej naprawdę było tak sobie - znowu ponad 100 km, campingów jak na lekarstwo, a ten, na którym nocowałem był położony niedaleko pól kukurydzianych, także ledwo zasnąłem. Zapach ten jest daleki od zwykłego, dochodzącego z pola. To coś znacznie gorszego, głowa od tego boli.
No a jeszcze dalej było jeszcze bardziej tak sobie - jakoś wygrzebałem się z tego zadupia, pojechałem do Linzu. Krążyłem chyba z godzinę, nie mogąc znaleźć drogi na Freistadt, dopiero potem przypomniałem sobie, że mam plany miast w swoim atlasie i po pół godzinie wszystko było ok. Droga była bardzo nieprzyjemna, od Dunaju pięła się w górę, zaczęły zbierać się chmurki, z których, 5 minut po tym jak wjechałem na camping, zaczął padać deszcz.
Rano wszystko było w porządku z pogodą, pojechałem więc spokojnie w kierunku granicy. Na pagórku przed granicą spotkałem dwóch rodaków. Czekali na kolegów, którzy, jak się okazało, czekali na nich na granicy, popijając piwo (sklep bezcłowy - trzeba skorzystać; ja poprzestałem na wydaniu resztki metalowych szylingów na czekoladę). A potem Czechy... W sumie wyszło tego ponad 170 km jazdy, coś okropnego. Nie znalazlem campingu, wiec nie rozbijając namiotu (po co? przecież niebo jest gwiaździste!) zasnąłem sobie, ale...
...następnego dnia obudził mnie deszcz... Oczywiście szybko wszystko zwinąłem i ruszyłem, a lało tak mocno, że co kwadrans zatrzymywałem się żeby wycisnąć wodę z koszulki. Całemu światu się dostało, dawno nie pamiętam siebie tak wściekłego. Jechałem na coli i kawie, od stacji beznynowej do następnej. Średnia przyjemność... Dojechałem do Kudowy, a następnego dnia przyjechali rodzice. Nie chciałem się pchać po polskich drogach. W tym kraju część szos prowadzi prosto na cmentarz...
[na 100% w xfig, bardzo profesjonalnie wygląda; później przerzuciłem się na gnuplota]
No comments:
Post a Comment