Friday 28 July 2023

idę na urlop...

od internatu. Na jutup trafiła mnie - xuj jeden wie, z jakiego "klucza" - recytacja przez jakąś panią wiadomego tasiemca wiadomego Adama, co to nieźle wierszem władał. Pan Tadziu, po ukraińsku, na kanale - tadaaam... - "Лагідна самоукраїнізація". 

 Ożeżkurwajapierdolękurwa, jak to ujał klasyk. Dlaczego, po co katować się grafomanią wieszcza (dawnego) wroga, okupanta i kolonizatora? Syndrom sztokholmski? A może wyrafinowane studium przyczyn tego, że państwowość wroga na ponad wiek trafił zasłużony szlag? Zrozumiałbym próbę nauki języka obcego... Ale na razie wygląda to trochę tak, jakbym miał uczyć się polskiego z "Mein Kampf" czy "Kliewietnikam Rossii" - mniejsza o to, że z częścią wynurzeń Adolfa Alojzowicza czy Aleksandra Siergiejewicza każdy rozsądny człowiek się zgodzi. Ale jest to odrobinę perwersyjne. ("Jak to mówią w mieście Łodzi, ciut perwersji nie zaszkodzi" - NTDO!)

Muszę tego Mykołę Hohola przeczytać - o tych, co się sami z siebie śmieją.

Konrad, tytułowy bohater "Dziadów"... Lichy i durnowaty. Choć i ten świnia.

Monday 24 July 2023

krótki wywczas

W skrócie - padało i to dotkliwie.

1. Nocka w Mezimesti jak zwykle,

2. Ceske drahy do Wiener Neustadt jak zwykle,

3. Stamtąd do Gloggnitz i w lewo, a już w połowie drogi burza; na szczęście zdążyłem awaryjnie pod mostek dokonać obmycia organizmu i zadekowałem się na przystanku postbusa. Po krótkim przejaśnieniu ("podkurwiacz" - tak na to mawialiśmy w skałach) udało się jedynie zmienić przystanek - na położony wyżej, co należy uznać za sukces. Lektura, chipsy, woda, sen. Z domu naprzeciwko zjawił się życzliwy pan w wieku ca. 80 i zaczął zachęcać do hotelu - jest rzekomo niżej. Spadać nie kazał; próbowałem szprychać, że czekam na przejście burzy. No to przy pierwszym okienku trochę w górę, ale okienko cokolwiek zdradliwe - od razu zaczęło solidnie walić, więc w Trattenbach myk pod daszek, na większy kwadrans. Chodzenie w te i wewte, wyglądanie, skąd też idą chmury i czy się aby nie kończą. Jeszcze trochę do góry i kolejny przystanek. Kima.

4. Rano w porządku. Trochę pod górkę i długo w dół, do Birkfeld. Tam żarło i nieznana przełączka w kierunku na zachód. Plątanina szos, żadna nie daje na południowy zachód, a przez Graz nie chciałem po raz kolejny. Zjazd przez Semriach, próba zakiblowania - nijak, odlać się nie idzie, dziesiątki komarów tną, więc dalej - do Gratwein. Tam kolacja i wybitnie podłe miejsce do snu, przy stosie drewna. Gorąco jak nieszczęście, komary, meszki itp. towarzystwo. Zgroza.

5. Koszmarna jeśli chodzi o kształt na mapie i żar z nieba przeprawa do Koeflach. Długo śmierdziało burzą, a na podjeździe na Packsattel walnęło i lało kilka grubych godzin. Trza było sklecić daszek za czyimś składzikiem drewna - kapało po kłodach nieźle. Na koniec, żeby nie pogięło człeka zupełnie czy żeby się nie stoczył jeszcze niżej, należało odwalić roboty ziemne - splantować cokolwiek teren pod spanie. Zaraza i pech, cholera.

6. Rano w miarę raźno w górę, zakupy w miasteczku o jakże wdzięcznej nazwie Edelschrott i z ostrzeżeniami (pojedyncze krople i grożące chmurzydła) przedostaję się na szczyt. Zacna wysokość - ledwie ponad tysięczny metr. Po kawałku zjazdu miejsce, które znam sprzed 5 lat - z Hebalpe tam się dojeżdżało. Nieco na północ, żarło w St Leonhard i pcham się pod Klippitztoerl, też znaną. Przeszło już bez stopu, z wysiłkiem, bo stromawo i serpentyn jak na lekarstwo. Na górze łagodniej. Później w długą i wytrwale na południowy zachód. Ba, z akcentem pomocowym - mianowicie w stanie nażarcia i strzału cukru i polepszającej się pogody robiłem za rozcinacza powietrza jednemu półzawodnikowi, bo cienko niestety prządł. Skręcał później do Gurktal i podziękował i jakoś dodało mnie to mocy i otuchy i wiary w ludzi. Może typ robił jakiś trening na głodno, kto ich tam wie, trenujących. Ossiacher See biorę tym razem od północy, bo od południa jest to męka (drobne podjazdy, zjazdy, ścieżki rowerowe, w Villach łatwo się pogubić), i melduję się w stałej już miejscówce przy śluzie (tzn. urządzeniu do spuszczania wody, nie mylić ze spłuczką, a nie przy śluzie np. od ślimaka). 

5. Rest - niedziela - wszystko (na tyle, na ile sprawdziłem) w Villach zamknięte. Katolicy, kuria nać. No to McD, drożyzna kosmiczna i jakieś szczątki żarcia na stacji benzynowej (jeszcze bardziej kosmiczna drożyzna i na dodatek drogo). Łańcuch podsmarowany, susząca się na balustradce koszulka wleciała w śluzę - pognałem do bajora po drugiej stronie i z pomocą gałęzi odzyskałem mienie. Nie bedo mnie tu z krwawicy okradały, gorze!

6. Dziwny dzień - po pierwsze w stronę od Villach, chyba w Arnoldstein, jednak był markiet czynny w niedzielę. O, głupoto i naiwności... Swojo szoso - co za logika? Centrum handlowe wielkości przesadnej zamknięte na cztery spusty, wszystkie sklepy w rozsądnym zasięgu też, a parę km dalej coś tam otwarte. No to będę pamiętał. Stówka kilometrów do Lienz, ale przez oślą przełączkę Kreuzberg. Znów komuś się na mapie stromizny pomyliły - tj. stromo było, ze 12-13%, ale na zjeździe dużo stromiej, z 15, na granicy niemożliwości wyhamowania do zera bez upalenia ogumień. W dol. Dravy szybki przekąs i cokolwiek rutynowy dojazd do Lienz. Miejscówka ta, co rok temu - tymczasem ktoś rozpierdolił w driebiezgi resztki instalacji pt. hopki dla rowerów. Dechy i śruby sterczo. Na szczęście dyszczu nic nie zapowiadało. Reszta dnia - kąpiel x 2, picie, żarcie, obserwacja myszy w gnieździe itp.

7. Dzień konia, czyli niepotrzebne zwycięstwa - pod górkę mozolnie do Toblach i stamtąd po uzupełnieniu kalorii objazd do Cortiny - dwie przełączki od wschodu. Później nieznalezienie sklepu (gdzieś przecież kurwa musi być, i chyba kiedyś robiłem tam zakupy), ale ok. czwartej dałem za wygraną i po zeżarciu reszty czegoś tam z kukurydzy i zagryzce z czekoladki nadepnąłem na za przeproszeniem pedały i pogoniłem w górę. Nie pamiętam z całej kariery tak niepewnego pogodowo podjazdu, oczywiście z czasów pokurierskich, charakteryzujących się hydrofobią na poziomie straszliwym. Z Falzarego od razu w prawo na Valparola i - sucho stopo i kurtko i sprzętem - z górki do Stern. A tam otwarty sklep, panie! Zeżarłem to i owo, zawiadomiłem dom, że ok, i do miejscówki - pod mostek.

8. Coś musiało zaszkodzić. 5. rano - diarrhea jak stąd do Władywostoku. Dalej sen. Żołądek sugerował nieprzesadnie, że warto walnąć pawia, ale jest taki sposób - głęboko oddychać - żeby zapobiec temu pawiu. Niby wyjechać, niby śniadanie, ale wyraźnie czymś się strułem. Przespałem pół dnia, półprzytomny polazłem do wioski na kawę i chyba wyglądałem nieszczególnie, aż pani kielnerka się zaniepokoiła. Dobrze, że tiramisu nie zwróciłem na miejscu, cokolwiek drożdżami mnie zajeżdżało. Sklep, powrót do bajzlu, żarcie - nawet z jakimś tam apetytem. Cola na żołądek.

9. Rano - sraka. Paso di Gardena i Sella do kompletu. Spadam do Canazei, do zabiegałowki z pizzo - nażarłem się pod korek i następne -dziesiąt km czułem, że w kiszkach orkiestra wzdęta, ale gazy puszczać strach. Krzoki - sraka... Podklepałem pod niesamowicie niezobowiązującą przełączkę San Lugano, wziąłem kąpiel w miejscu, w którym rozważałem biwak, ale nie wyjszło (tj. nic oprócz sraki i kąpieli). Wobec tego z górki - do Auer. Tam zainstalowałem się nad rzeką, w kiepskim miejscu do spania (autostrada i most kolejowy w pobliżu - hałas okrutny). Przed snem - sraka 2x. Wredna rzecz ten układ trawienny, jak się rozreguluje... Aż "Nic śmiesznego" się przypomniało - "u niego to jest nerwowe...".

10. Zmarnowanie czy odwodnienie po srakach (choć pomny przygody z zatkano żyło piłem jak kto głupi i jak kto nie mniej głupi sikałem) zapowiadało katastrofę, ale jakoś po śniadaniu - po dość okrutnym podjeździe do centrum wioski Kaltern - wywindowałem się, z kilkakrotnymi przedyszkami, na Mendelpass. Groziło opadem i po kawałku szybkiego zjazdu podespałem i ostatecznie wylądowałem prawie w Dimaro, klnąc sposób poprowadzenia drogi wokół pn.-zach. krańca jeziora i wiatr. Raz czy drugi w Val di Sole, jak prawie wskazuje nazwa, zapowiadał się dyszcz, ale zaczęło kropić dopiero jak ulokowłem się pod dachem i to po kąpieli. W nocy okazało się, że pod matą jest kałuża - zrobiona z kałuży zrobionej z tego, co kapało z daszku. Więc przeniosłem się do pomieszczenia obok, z logotypem mamy przepieluchowującej bachora, a co tam, szerokim gestem. Beton suchy, najważniejsze.

11. Chałowy dzień, jak zwykle przy Paso del Tonale - na dole upał, na górze deszczyk, zwykle wjeżdżam tam w nastroju potępieńca. Ale wyszło w miarę na moje - sucho. W Ponte di Legno napad na sklep i instalacja w miejscówce.

12. Rest, mycie napędu, sklep, czytanie, kąpiel, golenie. Wyglądać trzeba przecież... Wieczorem i w nocy burza jak nieszczęście.

13. Paso di Gavia, jedna z ulubionych - dawno nie odwiedzałem. Od 3/4 podjazdu mgła jak mleko i okazjonalne kropienie. Rekordowy czas - równo 2 h. Cena za lajtowy napęd - 34:29, człowiek jest coraz starszy. A 5 lat temu poszło w nieco ponad 1.5 h. Po drugiej stronie zapowiedź armageddonu pogodowego, toteż na łeb na szyję do Bormio, byle pod dach i nie musieć motać tarpa w ścianie deszczu. Reszta dnia - sklep, żarcie, kręcenie się po okolicy i szukanie miejscówki na nocleg. Nijak nie wychodzi. W końcu most bodaj w P Chwilę grozi burza i taki wicher, że obsikałoby na bank, ale przejszło bokiem - głupi ma szczęście. Burza z daleka, podwójna tęcza i resztki mammatusów. Zacne.

14. Zestaw żelaznych przełęczy i półprzełęczy, żeby dostać się w okolice St Moritz. Od Livigno do końca podjazdu na Forcola di Livigno - wicher w ryj, ze 30 km/h i więcej. Zgroza. Ale przynajmniej potu wycierać z tego ryja nie trzeba, tylko sól krzepnie. Na ulubionym prostym kawałku zjazdu z Berniny wyszło 88 km/h, wiało w plery prawie do samego dołu. W Pontresinie zakup i oswojenie się ze szwajcarskimi cenami - nie tragedia... Gorzej z pogodą - z zachodu widać było, co nadciąga. Więc odpuściłem Julierpass i pogoniłem (z wiatrem - rekompensata) w dół. Z Albuli też ciągnął opad, więc dalej, dalej - Zernez. Znalazłem miejsce do zakiblowania, z zamiarem odczyszczenia kwestii Ofenpass od tej strony dnia następnego.

15. Tyle że dzień następny przyniósł jawny opad w tamtej okolicy, co spowodowało ostateczne wyłozowanie i ściganie się z chmurami w dół Innu. Taki suchar w nazwie hoteliku, nad St Moritz - "River's Inn". W Sush godzina przeczekiwania pod zamkniętym sklepem, później lepej. Wylądowałem w Ried na jedynym w swoim rodzaju legowisku - stos desek pod wiaduktem, ze 2 m wysokości, ale łatwo i bezpiecznie wspinalny i zspinalny, przy odrobinie uwagi i instynktu samozachowawczego. Kąpiel w pakiecie - przy ujściu lokalnego strumyka do Innu.

16. W te pędy do Oetz, bo jeszcze jeden problem do rozwiązania pozostał sprzed lat 4 - Kuehtai w drugą stronę. Żar nieziemski, ale po zakupie prowiantu zacne miejsce znalazłem. Kąpiel w głównej rzece w dolinie z takimi szczytami wyżej - niezapomniana. Reszta dnia - leń, chowanie się przed słońcem, czytanie.

17. Kuehtai poszło całkiem sprawnie - 1h48m na prawie 1200 m, nie tragicznie, biorąc pod uwagę to, jak stromo tam bywa, choć są też kawałki praktycznie poziome. No ale kultura RP nie jest mnie obca, nie wyłamuję się i nie wstydzę dobrych wzorców. Na przełęczy prawie o 12.00 i gdy w kawiarence zaczyna przez kołchoźnik nadawać "Hells Bells" (co witam z radością), nagle wszystko zagłusza syrena (po xuj?!) i w dodatku dzwony z kościoła, nie mylić z dzbanami. W dół - ryzykownie, przecież jeszcze stromiej. Dotaczam się do Kematen i postanawiam kończyć ten cyrk. Kilka razy grozi opadem, ale gróźb nie realizuje. Żarcie, czytanie, oczekiwanie na zmierzch.

18. Kolej: Innsbruck-Linz-Praga-Hradec Kralove-Mezimesti-Wałbrzuch. Walnęło po kieszeni jak nic, ale wracam do doboty. Nawet umysł miejscami sprawniejszy niż przed wyjazdem, co bardzo sobie chwalę.

Zwierzaki widziane: koty, psy, ptoki, osły, krowy, owce. Świstaków - ZERO. Raz słyszałem gwizd i nie był to gwizd podziwu dla dokonań sportowych.

Podjechane: Feistrizsattel, przełączka za Koeflach, Klippitztoerl, Kreuzberg, Paso del San Angelo, Paso Tre Croci, Paso Falzarego+Valparola, Paso di Gardena, Paso di Sella, Paso del Tonale, Paso di Gavia, Paso del Foscagno + Eira + Forcola di Livigno + Bernina, Kuehtai.

Coraz mniej. Z roku na rok postanowienie śródroczne - odzwyczaić się od jedzenia, zrzucić 15 kg i jeszcze pojeździć... Inna sprawa, że rozmiar opatrzenia się tych szos jest w czymś smutny.

Przeczytane tuż przed wyjazdem i w trakcie i dokończone tuż po:

A. Makowski, "Tropiąc Bin Ladena",

P. Niemczyk, "Krótki kurs szpiegowania", "Szpiedzy z papieru",

M. Lasek, "Kłamstwo smoleńskie",

T. Turowski, "Krwawiące serce Azji", "Egzekucja",

M. Twain, "A Connecticut Yankee in King Arthur's Court"

Foto wywołane z lasu:

Myszka w mieszkaniu, Lienz.

Valparola

Ptak się otrzepuje

Gardena

Sella

okolice Auer

j.w.

przed Mendelpass

po opadzie, nie chciało mi się odwracać

koziołek, Gavia


piesek, Bormio. szprycha przeszkadza

idzie zlewa, Bormio

muł albo osiołek, pod Bormio

klub sportowy "Tęcza"

resztki po burzy


chmura

napęd i widelec prawy tylny

osiołek

Kematen, grozi zlewa

ptok


ptok






 

Saturday 22 July 2023

C.K. Kraków w awangardzie

...walki z szarańczą. Postanowiły uregulować zasyp elektro-nogami, i bardzo dobrze. Tymczasem w mieście stołecznym powyżej 100 tys. mieszkańców trwa praca u podstaw. 

Propozycja pomnika - skoro może być pomnik brata, leśnego bandyty, księdza itp., czemu by nie zrobić pomnika przewracacza? Czy trącającego ścichapęk łokciem za kierownik, czy z rowera dającego plaskacza w móżdżek pojazdu, służący komunikacji z aplikacjo... Nijak nie rozumiem, czemu zacny cech złomiarzy nie podejmuje tematu. Widać za dobrze się powodzi.

I rebus na koniec. Kwiat bzu i trup. Rozwiązanie: bez zwłoki. No ma się to poczucie humoru, pani Natalio...

Thursday 20 July 2023

klej i nożyce

Ktoś się poczuł urażony następującym wpisikiem nt. pomnika:

Mierny prezydent, i miasta, i państwa. Wygrał nieśmiertelność przez pośpiech. Co tu dużo mówić - pomników nie należy niszczyć, tylko dobijać do nich tabliczki z wyjaśnieniami klimatu kolejnych epok. Taki tam nasz kult jednostki, która - jak poucza wielki poeta rewolucyjny tow. Majakowski - jest bzdurą.

Grzeczny gugiel podobno schował. No i chuj - ja przecież cenzurę szanuję.

Po paru dniach... - wycofali się; gugel, jak ty mie zaimponowałeś w tej chwily!

Tuesday 18 July 2023

PKP!

W każdym z przepastnych miejsc po obu stronach wagona po aż 3 haki, po jednej stronie rower + waliza + wózek na bachora, więc nie powiesisz pojazdu, z drugiej jeszcze lepiej: 2 elektryczne kobyły - nijak niemieszczące się na hakach - stojące i zawalające miejsce na 3 prawdziwe rowery.

Konduktorzy nijak nie są skorzy do wyjebywania precz pajaców, którzy na piękne oczy włażą z jeszcze dodatkowymi rowerkami (w tym jednym szrotem poniżej ceny złomu i w dodatku bez powietrza w obu ogumieniach, zresztą sparciałych) i stawiają je obok 3 wiszących. Od siedzenia na podnoszącym się przy otwieraniu drzwi czymś-tam (taki PRL-owski wynalazek - uwaga na nogi przy zamykaniu) dupa cierpnie.

Do tego w pakiecie grubawy Murzyn słuchający chuj wie czego z rozanieloną miną i pojękujący i ruszający się do taktu; kurwa, publicznie? Machać głową to i ja lubię do czegoś dobrego, czy markować bicie w struny, ale nie przy ludziach. Choć zez w kierunku telefonu Murzyna pozwolił stwierdzić, że Murzyn zna francuski, za co należy go cenić! Może z Czadu czy Mali czy inszej kolonii ichniej.

Choć po tym jak międzywagonowe drzwiczki mogły mi skasować telefon, aparat i kompuntr i nie skasowały nic oprócz sprucia plecaka - jednak jest cudownie... I koleżanka zacna była do rozmowy, to też na plus. Choć nie kolarka, ino tak se pojeździć tu i tam. Wczoraj pod 18% się wepchała, za co - wziąwszy pod uwagę uzębienie napędu - należy się pochwała i szapoba. Podobnie jak 2 lata temu na Stelvio koleżance z Niemiec regulowałem przerzutkę i dokręcałem koło i ochrzciłem Sabiną, tak i tę możnaby jakoś nazwać. Z charakterem taka - Wanda np. czy Katarzyna by pasowało. Wieczne imię Róży. (Różaaa!!! Jaki był tytuł tego filmu, co go widzieliśmy wczoraj... czy przedwczoraj?...)

(17.07.23, TLK "Orzeszkowa", Szklarska-Warszawka - nijak nie nad Niemnem).
Podróż za jeden uśmiech, kurwa ich zapierdolona w dupę mać.