Saturday 28 July 2018

wielkie wakacje

...i koniec, jak to zwykle z wakacjamy. Nocnik z podróży następuje, a później bardzo udane fotogramy, jak to określiła przecudnej urody Natalia Bielecka we wiadomym obrazie kinematograficznym.

0. Wycieczka do małego miasteczka, czyli do Mezimesti. Celem przekimunku na nadrazi Ceskyh Drah i wzięcia za opłato Zugu do Wiener Neustadt, via Starkoc, coś tam jeszcze, i expresu typu railjet. Za Wiedeń, celowo, z którego, jak uczy doświadczenie dwóch ostatnich sezonów, bardzo ciężko wyjechać...

1. Po rozgrzewce do Gloggnitz wciąglimy Feistritzsattel. Coś ponad 1200 em en pe em. Ce ka em i rgppanc. Ciężko, bo brzuch i trenink nie ten, co by trza, i pot z niej spływa. Przed Birkenfeld dopadł opad. Dyszcz, grzmot i grad, i to kalibru do wiśni włącznie, więc cud, że w lesie bukowo-świerczanym śmy się zatrzymali. Atrakcja wieczoru — podtrzymywanie za sobą nadętej płachty, bo zalega 10 l wody z lodem. I wyhuśtywanie tego, coby d..y nie zalało ani suchych betów, tak bokiem trza. Wężykiem, żeby spłynęło. Spanie w pozycji embrionalnej, no bo kto lubi śpiwór zmoknięty w nogach.

2. Czekamy aż przestanie banglać, i po przeprawie przez Graz z kluczeniem tu i tam podciągamy się przez Hebalm. Albo Hebalpe, różnie różni podajo. Kibel kawałek za, w takim zalanym garażu jakby. Tj. zalanym wcześniej. Przez rachityczny mostek się przełazi na własne ryzyko, jak głosi tabliczka. Kąpiel nieco partyzancka.

3. Klippitztoerl, przeciągnięta już bez stopu. Tłusta oliwa. Na górze lodówka i pod wiatr. Spadunek na południową stroną Ossiacher See w poszukiwaniu miejsca pod polisz kemp, ale brak — zaludnione. Znajdujem dopiero za Villach. Robimy zdjęcia sarence pijącej ze strumyka i obgryzającej listki.

4. W miarę szybko wzdłuż granicy do podjazdu na Ploeckenpass, spad do Italii i na zachód. Tamoj kolejna przełączka, wysokości nie mamy. Łobuz zakładamy na podjeździe na kolejną.

5. Coś się pomyliło — jedna droga zamknięta, mapa 1:500 000 itp. androny, po wielkim esie zawracamy aż do Ampezzo, bez sensu niezzo. Odrabiamy przez Pso di Mauria i (już wg planu) przez Cibbiana i Forno di Zoldo. Nocleg przy ulach, które wieczorem są ciche, a rano bynajmniej. Bynajmniej wieczorem udaje się zakultywować ducha utopii, czyli odmyć napęd do klaru absolutnego i natłuścić stosownym łojem.

6. Dzień konia! Zwierzę pociągowe przeciąga nasz przez Forcella di Staulanza w charakterze rozgrzewki, później z Selva di Cadore na Giau bez zsiadu (tak, rwał jego nać, i to jest trudna przełęcz, a nie jakieś spacerki po Stelvio czy Gavii...) i na koniec spacerowym tempem na Falzarego plus Valparola. Spadówa do Stern. Bist du lebensmuede, mein Freund? Dieser Fahrrad braucht ein neues Gabel! Das ist lebensgefaehrlich! Mit solches Fahrrad wurde ich zum Kaffee gehen, nicht in die Dolomiten! Verstehst du, mein Freund?! — gdyby nie to der-die-das, to by byli Niemcy z nas. W transkprypcji mogą byc błędy, bo szprycham marnie... Ale tako rzekał pan ze serwisu w Stern, indagowany na okoliczność stanu sterów, co to się odkręcały. "gian esse", taki piękny napis na kapslach osłaniających łożyska... Nawiasem mówiąc, do których należy zajrzeć i spodziewać się totalnego bagna. Nic tylko wybić i wymienić, a kto na Weście szeroko pojętym ma na sprzedaż stery do stalówek? Może ten typ ze sklepu z kapitalnymi starociami w Bourg d'Oisans; ale nie uprzedzajmy faktów. Prasowych w tym. Noclegujemy za Pikolein, a nawet za Zwischenwasser. Taka ławka piknikowa.

7. Drugi dzień konia! Podciągamy się do Sterzing i stamtąd z onsajtu najprawdziwszego wkaszamy Penserjoch. Stromo niemożebnie, panie, procenty lecą. I spad — szybki, bo dyszcz się zapowiada — do Bolzano. Gdzie sauna, piekarnik i cykady niemiłosierne. Odbijamy na Mendelpass, tempem letko emeryckim, bo onsajt kosztuje swoje. W Dimaro/Val di Sole obozujemy w trickowym miejscu.

8. Trzeci dzień zdechłego konia. Krótka i ponura przeprawa przez Paso del Tonale. Szaro i posikuje delikatnie. Zacumowanie w Ponte di Legno, bo wiadomo, co się zapowiada...

9. Rest. Rest dobry jest, jak powiada porzekadło starożytnych górali. Zwiedzamy sklep, kimamy na ławce, przebywamy na terenie parku, przeprowadzamy okupację szezląga, studiując mapę i chłonąc pokarm, podpijając Tabaskiem, czy aby nie mdłe... Rzadko-uroczo, jak ujęłaby to żona nieodżałowanego gen. Molibdena. Instalujemy się w bardzo trickowym miejscu. Zauważają, psia jucha, ale sprzętu nie ruszają. Chwała im za to i kilka monet i banknocik następnego ranka. Może dzieckom po lodzie nabędą drogą kupna, smacznego i krzyż odwrócony na drogę!

10. Dzień konia, panie! Gavia z poprzedniorocznego miejsca o parę minut szybciej. 1h32m, bez stopu. Jest nadepnięcie. Taaaka ryba. Widoki bajeczne, jak to tam. Z Bormio czas nietknięty. 1h55m na Stelvio, z jednym czerwonym światłem. Znakiem tego stop, trudno. Na przełęczy konwersacja z dwiema koleżankami, jedna na alu, druga na karbonie. I grzanie łapek, co zawsze podnosi na duchu. Z jedną zganiamy się do Sta Maria i dookoła do Prato. Koleżanka zacnie czyta asfalt, wysyłamy ją na Gavię — nie zginie. W Prato tradycyjna nacziowka w e. — ciepełko.

11. Dzień konia z kryzysami. Na Stelvio tradycyjnie 2h20m. Wynik sprzed roku, ale wtedy było po dwóch dniach restu, no to teraz niby lepiej. Keeping up appearances, are we? Yep. Na podjeździe na Foscagno upał taki, że pół godzinki jednak cieciujemy na przystanku w pozycji horyzontalnej, plus okłady na czoło z zimnej wody we wodopoju. Eira i Forcola już lepiej, końcówka na Berninę bez zarzutów. Miał paść rekord prędkości, ale wicher wiał w złą stronę i padło 70 km/h. Wynik śmieszny, ale co robić — wiatru kijem nie odwrócisz. Zostaje zeszłoroczne 93... Po przetoczeniu się przez nader prestiżowe okoliczności przyrody zagospodarowanej (St Moritz etc.) trafiamy do zamglonej nieco dol. Bregaglia. Lądujemy obok Vicosoprano. Są poziomki.

12. Rest. Nicnierobienie ma wielką przyszłość. Zakupy z cenami z kosmosu, ale twardo zjadamy to i tamto. Gmła się letko rozwiewa.

13. Zwóz do Chiavenny, z obowiązkową sesją zdjęciową Badyla i sąsiedztwa. Zamiar ("bo liczy się zamiar; jak powiedział tow. Gierek") wyczyszczenia Splugi, ale wuj-tam: obowiązkowa podwózka — człowiek do samochodu, rowerek na pakę. Bo skałospady. No i dwa km w plecy, z wyczyszczenia nici. Nić tu po nas, jak mówią chirurdzy. Do przełęczy wolnawo, upał, z człowieka ścieka jak nieszczęście, a później chyżo, bo chmury, i to hurtowo i szybko poruszające się. Na finiszu wicher z naprzeciwka koszmarny, a póniej ponad dwie godziny mgły, deszczu i gradu. Czekamy pod daszkiem, z kieszeni z rękawiczką wylata banknot, stratę stwierdzamy w Spluegen. Lekko każdy nie ma. Powoli, bo ciągle mokry asfalt, dowlekamy się do Thusis, uprzednio obfotografowawszy dwie czarne salamandry leniwie łażące po nawierzchni. Mordki trochu jak kosmici z niskobudżetowego horroru, ale człapią sympatycznie. Po wyżerce (tj. pod sklepem, jaszczurek nikt nie jadł) standardowa przewózka kanionem nad przełomem Renu i spanie w Ilanz w punkcie ukrytym nr. 4. Ren porywa puszkę piwka nealko. Jako że EtOH nie używamy; a kto nie pije, ten donosi, czyli nie poroni. Hue hue.

12. Spokojnie na Oberalp. Jest szansa na Susten i okolice! Na Susten stylem oblężniczym — gorąc afrykanerski, a droga tępo, bez finezji i polotu prowadzi zboczem. Po tunelu warunki zgoła bynajmniej odmienne — ołowiane chmurzyska i zapowiedź zlewy. Chwila konwersacji z dwojgiem Niemców, lat 2 x tyle, co my. Nie, zostać tu na deszcz nie chcemy. W którymś z tuneli przeczekanie, bo lunęło i przez pół godziny nie odpuszcza; później schnie. Fotki i eksploatacja lokalnego złoża poziomek kalibru "b. duże". Powoli, ale coraz szybciej na dół, jak tylko zaczęło wysychać. Po przełomie Aare znów chmurzasto, szukamy w Meiringen kibla sprzed 4 lat. Nie znajdujemy, i całe szczęście, bo znajdujemy alternatywę — niedokończony/niedoremontowany domek na działce x.

13 i 14. Rest, bo deszcz. Pada, siąpi, przestaje, siąpi, pada, pół godziny słońca w charakterze podk***iacza, leje, siąpi, popaduje. Wiatr w górę doliny, jak schodzimy z zakupami w dół. Po kurtce spływa na spodnie. Wygląda to jakbyśmy się — jak to panie w przedszkolu mawiały — spompowali. Jeziorak taki od frontu. Do bani, panie, z taką wycieczką... Wieczorem się przeciera: na kawałku skały pamarańczowa oznaka zachodu. I skoro jest, to znaczy, że jest też okienko w chmurze. W nocy już gwiazdy.

15. Bardzo udaczny dzień. O ósmej start w bodaj najtrudniejszą z przebytych dotychczas szos — tej na Grosse Scheidegg, sprzed której oglądamy Wetterhorn biorąc go za Eiger, a później Eiger właściwy następuje. Ludzie dwukołowi prawie stukają się w głowę, że z bagażem i na stalówce ktoś się tu wywlókł. Godzina czterdziści za nieco ponad 1100 m podjazdu. Klasa sama w sobie, a na Stelvio niech jeżdżą cieniasy... Trzeba to odmitologizować, tak dłużej być nie może, bo przecież są granice, których przekroczyć nie wolno! Przez Grindelwald mkniemy do Interlaken, skąd dość mozolna przeprawa do Spiez i bardzo komfortowa (bo z wiatrem!) jazda do Zweisimmen. Po Gstaad (g is silent — tak to szło w tym filmie?) w miarę sprawnie Col du Pillon i na łeb na szyję do Aigle. Z poszukiwań miejsca na kwaterunek nici, więc dalej do Monthey. Przy ścieżce. A kąpiel w Rodanie, pod mostem. Mętnie, ale czysto. Ponad 170 km.

16. Morgins w tempie całkie przyzwoitym, choć pot zalewa. Na zjeździe okrutny żart w postaci zamkniętej drogi i objazdu, który nijak nam nie pomaga, a prowadzi już wprost do Thonon i okolic, czyli nad Jezioro Genewskie. Wracamy i wkaszamy Col du Gd Taillet, na porywającej wysokości 1035 m npm. Skoro zrezygnowalimy wcześniej z Corbier... Zjazd zabójczy, ale wreszcie jest droga, która miała być. A że godzina w plecy — co zrobić? Jechać. Nawet z przerwą na kąpiel. Ostatecznie po koszmarnym (nawierzchnia, szose deforme, tak u nich mówią) zjeździe z Col des Gets i drobnej przeszkadzajce lądujemy w Cluses. A że niedziela, to wsio zamknięte oprócz kebaba. Z bezmięsnych rzeczy mają frytki i colę, więc to zadołowawszy zaczynamy Colombiere. Jest trudno. Stop przed jakimś repozorium. Nie chce się, leń, etcerata.

17. Na dzień dobry dokończenie Colombiere. Chyba niecałe 900 m w 1h15m, więc nieźle, ale dozgonnie. Spad pod Aravis i znów do góry. Rzeki z człowieka spływają. Kciukiem z obojga oczu wygarnia się falę i strząsa. Później wskazującym z czoła. A po ukończeniu takie nasłonecznienie, że zapomina się odpiąć nosków i radosna gleba. Widać Mt Blanc i sąsiadów. We Flumet siesta. No to na następną, byle bez zatrzymania; a tu typ na motocyklu umorzył małą sarenkę i sam mocno stłukł organizm... Z Saisies kolejny raz w dół, w Beaufort postój i wyżerka i niespokojne oglądanie nieba. Zbiera się, ale może wytrzyma, czyli na Roselend. Z kilkoma przystankami — a to woda, a to poziomki, a to złapać oddech. Ciężkawo. Zjazd z wiatrem w plecy i przy tej nawierzchni — koszmarny, ale szapoba dla tych, którzy tam wjechali od Bg. St Maurice. Zakładamy poliszkemp na tyłach sklepu.

18. Pół rest. W zasadzie dzień prawie kurierski, tj. nudne kręcenie prawie po płaskim, niby w dół, ale pod wiatr; chyba nie należało wyjeżdżać. W dół Isere, a że odjazd na Madeleine jest nieco ponad 20 km od Albertville, to jednak tam... a później jak dwa lata temu, ale nie do końca — jedynie do mieściny 9 km przed St Jean. Już z wiatrem, za co bardzo dziękujemy pogodowym decydentom. Bardzo zacna kryjówka blisko stacji opłat na autobanie; nieco utrudniony dostęp do kąpieliska. Utopia c.d. — mycie łańcucha i wymiana opony z przodu na tył, a na przód nówka, bo tylna druty pokazuje.

19. Col de la Croix de Fer. Od lat śmy się tam wybierały. Ciężko, panie dzieju! A zjazd... Jeśli uczynić go wjazdem, wszelkie Galibiery, Izerany i Sztelwie niech się chowają do pioruna i nie pokazują. Dokorbowujemy do Bourg d'Oisans i tu postanawiamy wracać, jako że temperatura mocno tłucze w łeb na niewielkich wysokościach, a zamiary były nader ambitne — na Mt Ventoux się przewieźć, później przez Col de Champs, Cayolle, Bonette i Lombarde i przez Cuneo do dol. Varaita i Agnel. Czemu taka pętla od Barcelonnette? Bo o Col de Vars od czasów zgonu w 2015 mówimy "nie zniesę"; szkoda, że nie ma tego w liczbie mnogiej, swojo drogo. No bo "nie zniesiemy" w niczym nie jest tak wioskowe jak to w liczbie pojedynczej. Podobnie nie zniesę Ofenpass, ale nie uprzedzajmy faktów. Wieczorem usiłowalimy się umyć, co się niby udało, ale z towarzystwem kilkunastu eskadr komarów; najgorszemu wrogowi tego nie złożyczymy. Lepiej myć się w Romanche pod mostem w miasteczku niż w kanałach/odnogach między szosą a wałem. Mimo krystalicznie czystej wody, przyjaznego dna i ogólnie rzecz przedsiębiorąc sprzyjających okoliczności natury.

20. Rest. Pizza i sałatka i cola i kawka i podładowanie telefonu. Sałatka tak droga, że wykpiwszy się z tuńczyka i nie zahaczywszy wzrokiem o anchois, zżeramy wszystko oprócz tychże. Bardzo klimatyczny retro-rowerowy sklepik. Jak kto chce bidon z któregoś letur czy dżiro, może za -dziesiąt euraczy nabyć. My w kwestii mocy wolimy jednak sztacha ze spalin jakiegoś Ferrari, ostatecznie może być Porshe 911.

21. Dzień konia. Trasa, która rok temu wydawała się niemożliwa, jednak jest do zrobienia. Ok. 1300 metrów z Bg d'Oisans na Lautaret; łatwych, bo to prawie 40 km. Później krótka spinka na Galibier, 42 min bez zsiadu, co chyba poprawia wynik przedzeszłoroczny. Spad przez przeszkadzajkę do St Michel i mozolna jazda (ale z wiatrem!) w górę Maurienne. Wyżerka przed Modane i poprawka w Lanslevillard i wtaczamy się na kolejną przeszkadzajkę. Później nagle odwyrtka w wietrze — zamiast pchać, chwilę wali prosto w przód świni... sprzysiężenie wrażych sił, panie! W Bonneval chwilę po 17:00. Krótkie skupienie, nabicie bidonów i opróżnienie pęcherzy i na Iseran zawitujem po 1h10m, co przy końcówce w lodowatym wietrze i o podrapanych słoną koszulką cyckach (lodowatym... "temperatura odczuwalna" — z 10 stopni było, ale wiało niemiłosiernie) jest bardzo zadowalającym nas i Komisję czasem. Spadamy do Val d'Isere na niecały kwadrans przed zamknięciem sklepa, później przez wiadome tunele i wybitnie chałową miejscami szosę z powrotem w Bourg St Maurice. 204 km, 12.5h. Z okazji wigilii 14. lipca Francuzy urządzają pokaz fajerwerków. Mają rozmach.

22. Dzień pół-ulgowy. Spokojnie na mł. Św. Benka. Kolec z róży w przedniej oponce, więc miętko. Zupełnie jak lat temu trzy i dwa bodajże. Ciężko znieść dłużyznę tych zakrętasów, robiących niecałe 1300 m deniwelacji na prawie 30 km szosy. I to zupełnie inaczej niż Lautaret, tam przynajmniej jedzie się w dal; tu — tylko nawija się puste metry, a w rzucie pionowym przełęcz jest od Seez oddalona o — jak twierdzą satelity — nie więcej niż 10 km. Skandal otóż i nieznośny brak nachylenia. Wymieniamy kiszkę więc, klnąc od niechcenia. Mt Blanc w kłębach zwieńczonych chmuro soczewkowo na parę warstw. Zapowiada się mordor i kaszana, toteż w te pędy kanonicznie sprzężone w dół i w dal; po zakupach jest jasne, że albo należy zostać pod jakimś daszkiem i żreć, albo gonić dalej. Wybieramy drugie i po wturlaniu się do Aosty łapie nasz dyszcz, który przeczekujem w takich dziwacznych betonowych dziwactwach, z zejściem schodkamy w dół. Zabarykadowane, toteż zwiedzania nie ma, ino żarcie węglów i białka i rozmyślania, kiedy też się przetrze. Szybko, jak się okazało, z czego duża część poszła w stronę wlk. św. Benka, czyli trasę na jutro, budząc zrozumiały lęk w kolektywie co do, wicie, perspektyw. Na miejscówkę śmy zejszli i, po kąpieli i fotografowaniu grzybków (kto zjada grzybki ma rozum szybki), wobec ołowianego nieba, zdecydowaliśmy się ponownie na kimanie koło warsztatów i magazynu znaków drogowych i worów z solą do solenia jezdni. Końspiracja została zachowana w 126 koma pińć procentach.

23. Dzień prawie konia. Aosta-Gd St Bernard w 2h40m, z jednym stopem na czerwonym świetle. Tuż przed odjazdem na Echevennoz — kto był, wie, że jest tam przez dobre kilkadziesiąt m płasko i można wyrestować do zera. Ja w każdym razie po konsultacjach z Wyższą Komisją ds. Etyki Wjazdowej Cyklistów Szosowych Górskich mam zaliczone bez zatrzymań. Bo zatrzymania nie było, ba — rano o mało co nie doszło do wypróżnienia kilkanaście metrów od czyjegoś dzikiego campu. Dobrze jest się rozglądać i nasłuchiwać, a jak kto się w namiocie tarmosi i pomstuje na budzik, należy wycofać się na z góry upatrzoną pozycję i tam, po uprzednim upewnieniu się, że jesteśmy sami, dokonać tej niezbędnej i jakże bliskiej sercu każdego kolarza czynności, jaką jest defekacja połączona z wyczyszczeniem urządzenia wylotowego, rzecz jasna co podrozumiewa się samo przez się — w kolejności stosownej. Ale wracajmy do naszych baranów. Czy bernardynów. Do Martigny trafiamy w tempie niesamowitym, tam krótka przerwa na spożycie paliwa oraz konserwację łańcucha, po czym umyślni włączają wiadomy dla bywalców dol. Rodanu wicher (zastanawiamy się czasem, jak lokalsi grają tam w piłkę na odkrytym boisku) i rozpoczyna się żegluga śródlądowa. Zakańczamy ww. proceder w dobrze znanej mecie w R., gdzie od roku zmieniło się tyle, że nie da się już skorzystać z prundu darmowego. Trudno. Nieco ponad 150 km. Tunel z zakazem rowerzenia w okolicach Sion po raz czwarty czy piąty już przekraczamy metodą na piechotę, chodnikiem. Zakazu nie ma. Podobnie jak — wg plotki — ktoś na oblewanie obrony na UW przerzucał winko przez szlaban czy parkan. Bo jest zakaz wnoszenia alkoholu, a nie ma zakazu przerzucania.

24. Rest. Rano po poruszeniu lewą kończyną górną i prawą dolną okazuje się, że organizm odmawia współpracy. Tempem niespieszącym udajemy się na nakup do Visp i wracamy. Żremy, bo jutro trudny dzień.

25. Trudny dzień, jako się rzekło. Kompletnie nie żre na podjazdach za Brig, zaczyna żreć za Fiesch i w tych wioskach wyżej, panie tego tam. Z Ulrichen na Nufenen godzina osiemnaście bez stopu, co uznajemy za sukces, jednakowoż wypompowani jesteśmy do zera niemal. Goni dyszczyk, więc nuże na dół... W Airolo krótka przerwa na zadołowanie piwka, ciastek i banana, i dalej, panie, bo goni chmura, a co gorsza na dole też ołowiano te niebiesiechy wyglądają. Do kategorii "więcej szczęścia niż rozumu" zaliczamy fakt, że Gegenwind przez znakomitą większość drogi windował nam w plery. Docieramy więc do Bellinzony w czasie bardzo przyzwoitym, bodaj niecałe 2h, co na ok. 55 km jest całkiem-całkiem, panie, no. I zaczyna się poprawka sprzed lat trzynastu. Zajeżdżamy spokojnie nieco za Cabbiolo, odznaczające się bardzo ładną granitową ścianą i ludźmi na czymś, co sprawia wrażenie, że zaraz z tej ściany zjedzie. Z powrozami wiszącymi. Haczą musi czy wyposażają, a może wiercą. Do rana kamul nie spadł albo wręcz przeciwnie, inośmy nie słyszały, bo mocny sen nasz zmógł. Nie mylić ze "zmókł".

26. San Bernardino. Ciężko, od Mesocco bez stopu, choć czym jest przejazd przez mieścinę San Bernardino? Zjazdem, gdzie można się, z przeproszeniem, strzepać do zera, jak mawiają skało**by. Wspomnienia sprzed 13 lat okazują się być nieco przesadzone, wówczas motywowane głodem/zgonem dnia poprzedniego (ku pamięci: Realp/Andermatt-Sustenpass-Andermatt-Realp-Gotthard-Bellinzona-Mesocco, ok. 180 km, finisz o pierwszej w nocy i to bez kolacji — no to nie dziwota, że następnego dnia 6 km/h osiąga się w porywach...) Przemykamy do Thusis i po obiadku tunelujemy do Tiefencastel i z poważnymi oporami nieco za Glaris. Wspomnień sprzed lat siedemnastu, prawie jak mgnień wiosny, prawie brak. Tylko ten cholerny zjazd za Wiesen i lodowaty tunel. Biwak z gatunku "widać trochę za dużo". Ale nie wykryli.

27. Rano przebiegał jakiś pan z dwoma haskimi (żart: psami, nie trybunałami) i przeprosił, że piesio podbiegł blisko. Ludzie kochane, i wy rozpowszechniacie ściemy, że Szwajcarzy donoszą na dzikich obozowiczów... Dajcie spokój. Ilość zadołowanych płatków z jogurtem była chyba niewystarczająca, bo o ile Fluela poszła szybko i bezboleśnie (oprócz wzmagającej się próżni w żołądku), to poród Ofenpass przebiegał długo, w dojmującym upale i ciężkich bólach, mimo poprawki po śniadaniu w Zernez i jak zwykle przez koszmarne wrażenie po zjeździe, którego jest, jak podpowiadają sieciowe profile, ponad 150 m. Stąd pół godziny zalegnięcia na ławeczce blisko tunelu do Livigno. Co z tego, że na tych czy onych przełęczach ma się "heavy foot", skoro na takim dziwactwie człowieka tak fatalnie rozgina? Wyraźnie nie ma się do niej szczęścia, ot co. Do Prato ledwie co dociągamy; nie ma jak dmuchawa, z którą utrzymujemy przyjazne relacje od końca wyjazdu w 2016.

28. Rest, jak wskazywały złe znaki z dnia poprzedniego. Deszczuje nieco z wieczora godzinkę i całą noc. Podła rzeka porywa litra kokakoli, którą Komisja przyznała nam za przyzwoity czas na Flueli i nieprzejednaną postawę na ławce rezerwowych pod Ofenpass.

29. Rest — bo deszczuje następny dzień i przeciera się jako tako w nocy.

30. Dzień konia i kąpiel. Sprawdzamy stan zachmurzenia. Rokuje, bo zło idzie powoli z Reschenpass i później także z północy. W ok. 4 h przeflancowujemy się do Bolzano. Stamtąd na spokojnie, a potem z kryzysem ("14%", "13%", i nagły brak wody) do Groeden, czyli w kierunku Sta Christina i Wolkenstein, gdzie trafiamy wodę — cóż to była za radość, jak to mówił podwładny pana Lemnera w hotelu Excelsior, choć z czego innego przecie się cieszyli. 46 min. na Paso di Gardena, więc nieźle, ale na zjeździe dopada nas podły opad, będący najwyraźniej bezpośrednim skutkiem działań kół nam wrażych i knujących za każdym winklem naprzeciwko zdrowej tkance na torfie. W Kulfonowie (czy jak tam się to nazywa i po jakiemu — za cholerę nie wiemy) na dłuższą chwilę pod wiaduktem/mostem czy takim czymś zbudowanym, coby narciarze śmiegu ani kijków na samochody nie zrzucali. Dygoty przepotworne, buty mokre, hamulce i obręcze zapyziałe ciemnoszarym mułem wiadomym. No i zostawiona w Bellinzonie kurtka, panie, bo słońce za mocno w łeb, tego tam, przygrzało... Zgroza. Ostrożnie i dygając spadamy na kolację do lokalnego sklepa i po zapiciu Tabaskiem czipsów można jechać dalej, co też czynimy, bo w Gadertal jest klarownie już od dłuższego czasu. Do poprzedniego miejsca na ławeczce i stoliku dla wycieczkowiczów schodzi w sumie 180 km albo i więcej, bo z nieznanych do dziś przyczyn licznik miał chwilę odcięcia. Może przez wodę.

31. Ulgowo, choć z nerwami przez natężenie ruchu, do Lienz. W drodze nabyta kurtka i drugie śniadanie, w tym piwko b.a. z ełrospinu. 90% zawartości ląduje pod ławką — świństwo aż karykaturalne... W Lienz obiadek i czystka i przesmar łańcucha i przyległości, a później ponura przeszkadzajka, czyli Iselsberg. Spad do doliny i bardzo zacny obozik nad Moell, z bogatymi pokładami malin i poziomek, wodospadem i gwiaździstym niebem nad grubą warstwą chmur, z których nic nie pada. Powiew był ciepły, więc miało nie padać.

32. Dzień konia i wyniku. Cyfry inaczej mówiąc i korby. Rano zimnica. Z Heiligenblut na Hochtor w 1h32m bez przerwy, środek podjazdu od odejścia drogi pod Grossglockner z chwilami nieco kryzysowymi. To jest po prostu trudny wjazd, cholera jasna, czysto wytrzymałościowo, a nie jakieś tam krótkie spinki po 16% na Gavii czy łatwiejsze na Stelvio — to jest dobre dla cieniasów... A może po prostu zestaw biegów z najlżejszym 34:28 wymaga przemyślenia? Czemu rowerzyści na "góralach" kręcą tak szybko i jadą tak wolno? Bo mogą. Na zjeździe miejscami 80 km/h, ale ruch i stężenie kierowców zdecydowanie nie zachodnio-europejskich tak duże, że o więcej nawet się nie staramy. W Bruck obiadek i odbijamy na wschód i północ. Do Bischofshofen niecałe dwie godzinki, a później kompletne załamanie umiejętności (jeśli takowa bydła) szacowania wysokości, którą się w tę czy ową stronę urobiło. Tak czy siak przed Pass Gschuett przemiłą niespodzianką było dowiedzenie się z mapek okołonartowowyciągowych, żeśma są na metrze ponad 750. Szybkościówka na zjeździe z rzeczonej przełęczy, reklamowana rok temu przez kolegę z Austrii, okazała się nieco krótkawa, ale 86 km/h udało się wyciągnąć. Potem jest łagodny zakręt i po nim od razu wjazd do Hallstadt. Kiblujemy w całkiem udacznym miejscu niedaleko od szosy i mniej niedaleko od Traun, przejrzystej i lekko zielonkawej, jak to pono we wapiennych okolicach. Nawet ciepłej.

33. Pożegnanie. Nic szczególnego się nie wydarzyło, oprócz szybkiego zjazdu na nizinę, zdarcia gardła na k***ienie na wyjazd z Linzu i wylania siódmych potów na podjeździe w ramach tego wyjazdu — skoro już wreszcie udało się to i owo wynawigować. A należało wbić się w ekspresówkę 126, a na trąbienia reagować palcem środkowym. Wieczorem po Wyższym Brodzie i Rozmberku udaje się wziąć nader komfortową kąpiel w lokalnym dopływiku ścieku pt. Vltava (w miejscach wirowo-stojących zdarzają się pokłady brudnej piany wielkości przetuczonego łabędzia, ogólnie syf, malaria i korniki) i po krótkiej zlewie w Vetrzni (dach — przystanek CSAD, stosy śmieci i sąsiedztwo oczyszczalni — cud-miód) docieramy do Ceskeho Krumlova i kolejny podjazd — na dworzec. Rano oczywiście zjazd z powrotem do bąkomatu, żeby zechcieli przyjąć na pociąg, bo płatność kartą, owszem, jest, ale tylko na dotykanego. Z mojo karto nefunguje.

***

Udział wzięli: ja, rama Szałf '89, klamki tekturo, kierownica torowa mejdintajwan, 2 obręcze aksent Roadrunner, piasty szymano 105, 72 szprychy DT Suisse, suport Sanrejs, korba też, 50/34, blacik mniejszy odwrócony po 2016, okowa HG91, tj. XT, genialna sprawa, kaseta 8s, srarn 11-28, nie pamiętam symbolu, opony Wiktoria Zefiro, do 10 bar, później z przodu Nakarnura Longevite, trafiona za 10Eu w Albertville, linki i dętki z deka-tlona, przerzutki: 105 albo 600 z przodu, Claris z tyłu, manetki chyba 600/sis? Cholera wie. Smar ceiks-80 w szpraju /do motocykli/, później jakiś Zefa1. Plus bagaż. Całość jakieś duże naście, pod dwadzieścia kg. Z "brzusia" zeszła połowa tegoż, tj. wedle dychy.

Ogółem przełęcze:

1. Feistritzsattel,
2. Hebalm,
3. Klippitztoerl,
3. Ploeckenpass,
4. Zovello? + prawie Lavadret?
5. Mauria,
6. Cibbiana,
7. Staulanza,
8. Giau,
9. Valparola,
10. Penserjoch,
11 Mendelpass,
12. Paso del Tonale,
13. Paso di Gavia,
14. Paso dello Stelvio x 2
15. (a) Paso di Foscagno,
      (b) Paso d'Eira,
      (c) Forcola di Livigno,
      (d) Paso del Bernina, o Maloja nie wspominając, bo z tej strony to raczej żart; chyba, że ktoś z Landeck dyma, to ok. Tako rzecze Komisja.
16. Paso dello Spluga,
17. Oberalppass
18. Sustenpass,
19. Grosse Scheidegg,
20. Col du Pillon,
21. Pas de Morgins,
22. Col du Gd Taillon,
23. Col de Colombiere,
24. Col des Aravis,
25. Col du Saisies,
26. Cormet de Roselend,
27. Col de la Croix de Fer,

tyle w tamtą stronę. A powrót skromniej, jak zwykle:

28. Col du Lautaret + Galibier,
29. Col de l'Iseran,
30. P-it +
31. G-d St Bernard,
32. Nufenenpass,
33. Paso San Bernardino,
34. Fluelapass,
35. Ofenpass,
36. Paso di Gardena,
37. Hochtor.

Kilometrów wg licznika 3669. Bardzo ładna praca. Dałbym tej waszej i tej jego złoty medal. Medalu nie mamy, ale otrzymana w Mesocco frankówka z roku urodzenia Dziada też nie do pogardzenia.


wuj wszystkich wujów.