Tuesday 25 August 2020

jak nie kłamać

Humorystyka "antypolskiej" propagandy rosyjskiej.


Czytam/słucham wiele o relacjach polsko-rosyjskich/radzieckich bez większych uprzedzeń, tj. staram się nie sympatyzować przesadnie z żadną ze stron, ale uwielbiam patrzeć na zarzuty, ich wagę i jakość. I oczywiście na reakcje. Zahaczyły mnie rewelacje o dziełku Lozh' pospolita* (pierwsze słowo to "kłamstwo", "łgarstwo"), i sam tytuł wydał mi się tak trafny i kuszący, że bez żalu wywaliłem odpowiednią liczbę rubli (w przeliczeniu na peeleny niecałe 15, więc bez przesady z wywalaniem) i doczytałem się paru niesamowitości.

  1. Sprawa jeńców wziętych przez stronę polską w wojnie polsko-bolszewickiej. Od 1990, czyli przyznania przez stronę radziecką/rosyjską odpowiedzialności za mord w Katyniu**, liczby podawane przez stronę rosyjską szaleją. Polecić wypada autorowi lekturę wspólnych ustaleń historyków tej i tamtej strony. Fakt, że doszło do ich publikacji dopiero w 2014, może mówić o niejednym. Max. 20 tys. osób, u autora od 60 do 160 tys. Zresztą odpowiedzialności za warunki, w jakich jeńcy przebywali, nijak z II RP to nie zdejmuje. Polskie tłumaczenia z klucza plemiennego są wesołe. Prawie tak wesołe, jak narzekania Niemców na warunki i ekspresowe tempo, w jakim kierowani byli np. na obóz survivalowy w Łambinowicach. Jak to ujął klasyk, kak bystro my umeem zabyvat'... 
  2. Stwierdzenie, że Polska powinna na siebie wziąć pełną odpowiedzialność za to, co robili na jej terenach Niemcy podczas okupacji. Przeczytałem 10 x, ostatnie kilka przesłoniwszy po jednym oku, jak Matraszak Władysław, grabarz, ze znanego serialu... Wódki nie piłem przed lekturą; czy autor albo chochlik drukarski pociągnął łyka czy w skrajnym delirium pisał — cholera ich tam wie. Żadnego wyrwania z kontekstu, ironii ani sarkazmu w niczyją stronę tu nie widzę, ani grubej (ż)aluzji. Ale może jestem ślepy. Ciężko skomentować. Może pomyłka, a może autor się pozamieniał.
  3. Podobno kampania wrześniowa trwała 17 dni. Trochę przeceniono dokonania Armii Czerwonej, która przecież nie zaatakowała Polski, tylko odzyskała to, co zabrał "Dziadek" w ramach samowolnej korekty traktatu wersalskiego.
  4. Podobno pozytywny obraz I. i II. Armii WP przy Armii Czerwonej (tj. walczących na wschodnim froncie po Stalingradzie, dający odpór hitlerowcom i wyzwalający Polskę***) ma w polskiej sztuce pozytywny oddźwięk praktycznie tylko w Czterech pancernych i psie oraz radzieckim (sic!, albo lol!, po współczesnemu) serialu o wywiadowcy Klossie, tj. Stawce większej niż życie. Wydaje mi się elementarną sprawą, że o słodzeniu i legendzie wygrania wojny z pomocą jednego czołgu i jednego wywiadowcy, wie każdy rozgarnięty odbiorca w.w. dzieł. I że o budowanie pozytywnego obrazu Kościuszkowców czy Berlingowców (a sięgając kilka lat w przeszłość także Dąbrowszczaków) jest ogólnie ciężko przez to, jak zdołała ich zohydzić post-solidarnościowa propaganda, dziś zwana polityką historyczną. Ale przekazy z PRL (zapewne przesłodzone i ponaciągane i zohydzające wredną sanację) istnieją. Istnieją pomniki i wspomnienia w przekazach cywilów.
  5. Rozdzieranie szat nad zniszczoną cerkwią we Warsiawie. Przyznam otwarcie, że pierwszy raz słyszę — pono długie lata fundowali, zbierali, budowali, dokończyli w 1912; zniszczono w 1924-26, jako rzecze Łykipidja. Prześmieszna jest przytoczona diagnoza z Uniwersytetu S. Batorego: niska wartość artystyczna... (Dajcie człowieka, a paragraf zawsze się znajdzie). Cóż — prawosławnej diasporze w katolyckiej Warszawie możemy współczuć, ale jakim niepełnospryciarzem trza być (albo: za jakich niepełnospryciarzy trza mieć czytelników!) żeby podać to jako zarzut wobec II RP i pominąć los niejednej cerkwi po Wielkiej Rewolucji Październikowej. I nie wypuścić nawet kłębka pary z gęby o powodach, dla których akurat w Warszawie, akurat Polakom i akurat cerkiew mogła wydawać się nieco uwierająca — na samo wspomnienie tego, żeśmy były tu częścią ich imperium. W wielu miejscach pada (w wielu bardzo trafnie) zarzut, że Polacy nie zadają tego czy owego pytania. Bo nievygodno. No to tu też nievygodno było zrobić wysiłek i przedstawić ten akurat fakt w kontekście. Minus dla autora, ale może jak na ichnie warunki plus. Nice try, ale catch zadziałało.
  6. Udział Polaków w Holocauście. Tak — współudział był, niezinstytucjonalizowany, bo państwo jako takie dało bohaterskiego drapaka na zmywak do UK i różne dziwactwa tam wyrabiało. To wszystko wiemy; wiemy też, jak traktowano Żydów przed wojną i nie tylko przez dyżurny ciemny lud, getta ławkowe też były; wiadomo jak do kwestii mniejszości odnosiły się zbrojne popłuczyny po skrajnie narodowych ugrupowaniach jak choćby NSZ. Na ten temat skrajnie mało i po łebkach. Przywołane jest dyżurne "Jedwabno" i... "amerykański historyk Gross". Grząski temat, a chodzenie po bagnach wciąga. Stanowczo nieodrobiona lekcja, tj. mocno nie do końca. Można było znacznie skuteczniej przywalić w czuły punkt. Na temat Marca niewiele, bo przecież po czerwcu 1967 w samym ZSRR nastroje były... kto dociekliwy, niech docieka; zresztą zdaje się były od zawsze i nawet radzieckość Rosji tu wiele nie zmieniła, oprócz skali i formy. Przecież Protokoły... to dzieło Ochrany.
  7. Nagminne i aż natrętne operowanie terminem rusofobia. Signum, kurwa, temporis. Jak gdyby tłuk jeden z drugim nie umieli napiąć zwojów i skojarzyć, że brak poparcia dla polityki Rosji (ew. ZSRR) czy jej otwarta krytyka to nie to samo, co nielubienie czy nienawiść wobec Rosjan czy rosyjskości jako takiej. Zresztą — żeby nie było za różowo — a antypolonizm to niby co, inaczej? Nie. Też tłuki nadużywają, tylko polskie tłuki. Drodzy Rosjanie, śmiechy z kogoś, kto cały czas robi z siebie ofiarę (np. z Polski bardzo trafne śmiechy, bo zwykle bywa ofiarą, ale nie przez spiski, ale własne zadęcie i mentalną niemoc, wzgl. gnuśność) tracą na mocy przekazu, kiedy sam śmiejący się także robi z siebie ofiarę; tym razem wyimaginowanej nienawiści. Pełna analogia do przylepiania antysemityzmu tym, którzy skrytykują postępek kogoś z Narodu Wybranego, ew. politykę państwa Izrael, zwłaszcza wobec sąsiadów... Proste jak konstrukcja wiadomego przyrządu rolniczego, zdawałoby się.
  8. Sprawa "Smoleńska". Nie zadajemy niewygodnych pytań o domniemane uczestnictwo strony rosyjskiej w podsuwaniu różnym lokalnym naszym specom i pajacom pierdyliarda wersji wydarzeń i lepiej czy gorzej sfabrykowanych materiałów. W tej materii można albo od środka którejś z "firm", albo kompletnie po omacku. Owszem, frajerstwo speców i pajaców, że kupili, ciemnego luda, że odkupił od nich... Ale czy aby sumienie tych, którzy (być może) coś podsunęli, jest aby na pewno (być może) śnieżnobiałe?

Tyle zauważonych na razie wtop. Nie wiem, czy będę czytać jeszcze raz, więc może nic nie przybyć... A reszta? Jeśli ktoś krytycznie podchodzi do postępków i zaniechań polskiego państwa w XX w., rzecz jest wg mnie stanowczo warta przeczytania i weryfikacji. Powyższe to wg mnie (nie historyka, nie politologa, nie eksperta) — błędy grube i/albo celowe przeinaczenia/przemilczenia. Ile jeszcze się kryje — nie wiem. Jest duża porcja niewygodnych dla strony polskiej faktów i trafnych interpretacji. I to warto przynajmniej zobaczyć i przemyśleć.


wuj


* Łozh' pospolita, Armen GaspariyanIzdatel'stvo Piter, 2018. (Niestety, nie Radio Erewań)

** niektóre internauty tamtejsze do dziś z przekonaniem twierdzą, że to Niemców wina..., ale biorąc pod uwagę, co twierdzą nasze — może lepiej wstrzymać się komentarzem?

*** przytaczane bez ironii, naprawdę tak uważam. I uważam, że Rosjanie i reszta, skądkolwiek byli ich żołnierze, mają na naszych ziemiach prawo do utrzymywania miejsc pamięci. Zginęło ich tu ok. 600 tys. Odwracanie się od tej daniny krwi i niszczenie tych miejsc jest czystym barbarzyństwem, niegodnym cywilizowanego narodu. Czy naród polski będzie kiedyś do grona takich aspirować, kto wie. Na razie maszeruje w kierunku przeciwnym, mało świadomie. Niezmiennie przytaczam słowa niejakiego Wojtyły, później "z zawodu papieża": ...i tam doczekałem wraz z kolegami dnia 18 stycznia 1945 roku, dnia — a raczej nocy — wyzwolenia. W nocy bowiem Armia Czerwona dotarła w okolice Krakowa. I wypada, zanim się ktoś żachnie, wiedzieć, że napisał je w 1996, kiedy stanowczo — w imię jakkolwiek pojętego świętego spokoju czy ostrożności czy przebiegłości — stanowczo nie widać powodu do wewnętrznego samoprzymusu, żeby tak to ująć.

Monday 24 August 2020

Po wywczasie

Jako dyktuje tradycja (takie imię dla dziewczynki), wywczasowaliśmy się w Europie. Z drobnymi przygodami jeśli idzie o transport publiczny w Czechach (o 14:08 sprzedali bilet na 14:11, a co...? — podbieglimy nerwowo, już ruszali, ależ panu końduktoru źle z oczu patrzało).

Dniami, od 16.07.2020 poczynając:

I. Od Wiener Neustadt wzdłuż Murz, w lewo na Klippitztoerl i do Birkenfeld. Brzozowe pole znaczy chyba. W miarę spokojnie.

II. Do Grazu i dalej na przełęcz oczko dalej na południe niż Hebalpe sprzed 2 lat, czyli Weinebene. Już zapomnielim, jak pagórowaty i męczący to teren, od Grazu począwszy. Na podjeździe najpierw nagły grad i burza (przeczekane u kogoś cichcem obok sprzętów rolniczych, grad kalibru drobnego, mniej niż wiśnia, ale ilości poważne), później dyszcz i zimny nocleg pod wiaduktem.

III. Rzeźbienie po Karyntii.

IV. Nassfeld. Ależ stromizna miejscami, kto by się spodziewał... Ploeckenpass sprzed 2 lat dużo łagodniejsza. Zamknięta droga Pontebba-Paularo, którąśmy chciały jechać, taki cienki zawijas przy granicy. No to na dół. Kibel ze 30m pod autostradą, ile tam można detali znaleźć w trawniku i krzokach. Bo Italcy to przecie taki higieniczny i dbający naród.

V. Dość nudna i cholernie gorąca przeprawa do Palluzzo i do Santo Stefano di Cadore. Na miejscu wcale ładnie.

VI. Rest i mycie łańcucha z oryginalnego końserwantu, leń, jedzenie, chowanie się przed słońcem...

VII. Passo Tre Croci pod Mte Cristallo (taaakie ściany), Cortina i na raz machnięta (z wysiłkiem i zasapaniem się) Passo di Giau. Jednak od tej strony łatwiej, co potwierdza pierwsza próba z 2016 i machnięcie ciągiem z drugiej strony w 2018. Tak czy siak rzecz wg mnie o niebo honorniejsza niż te wielkie wjazdy, Stelvio od wschodu choćby. Końcówka dnia mocno dyszczowa, nieco awaryjne lądowanie w Falcade i mocarna burza w nocy. Taki był cholerny sztorm.

VIII. Passo di San Pellegrino. Jak wynika z mapy — trzeba się napiąć i wiem o tym od 2016, kiedy jechałem obok, czyli przez Passo di Valles. Jakieś 700m naprawdę ciężkiej orki. Dalej do Auer/Ora, Mezzocorony/lombardo, zakręt i powrotem, mozolnie na północ do Cles i Dimaro. Nocleg tam, gdzie dwa lata temu, w niby niedokończonym czymś...

IX. ...rano deszcz, więc obowiązkowy rest. Rezydujemy, jak się okazuje, w składzie różności, ba, od bodaj 6:30 za wiedzą lokalsów. Zostawiamy na koniec ban-knot, niech sobie dobrzy ludzie kupią lemoniadę czy lody np. psu.

X. Pół dnia do Ponte di Legno z zamiarem wiadomym — wyrestować.

XI. Rest, zgodnie z zamiarem i końspiracja, bo ludziny dość dużo.

XII. Paso di Gavia, od odjazdu SP42 na górkę niezmienne 1h38m. Ostatnio było 1h36m od Pezzo, więc stąd "niezmiennie", w miarę. Raz czy drugi nieco ledwo, zwłaszcza w tunelu, ale w ciągu. Na górce kawa, jedna z dwóch na cały wyjazd. Spad do Bormio, żreć, dalej na wiadomy zestaw przez Livigno. Trochę wieje, raz leciutko kropi i przyspiesza. Forcola di Livigno pod wiatr i to dość przykry. Na słynnym zjeździe z Berniny zaledwie 87 km/h, wiatr musi nie tej mocy. Kibel w Vicosoprano, jak dwa lata temu.

XIII. Rest, bo mechanizm więcej zmęczony.

XIV. W dół do Chiavenny, zakupy i wreszcie "wyczyszczona" Spluga. 2h36m. Który to raz? 2015, 16, 18... czwarty. I co najmniej drugi zamiar wyczyszczenia, choć biorąc pod uwagę wypłaszczenie i objazd jeziora, sprawa "ciągu" jest tu nieco fikcyjna; da się, używajac dawnego slangu, strzepać do zera. Zdecydowanie na moją masę i porę roku,1.3l to za mało, żeby nawodnić taki podjazd. Ze Spluegen pod wiatr do Hinterrhein i równe 40m na San Bernardino. Zła pogoda się zapowiada. Pod Lostallo zaczyna poważnie grozić i lądujemy pod mostem. Zlewa. Wieczorem po burzy ciekawe zjawisko — mgła tuż nad potokiem, śmiga raz w dół, raz w górę doliny.

XV. W dół do Bellinzony i w górę do Airolo. Tam drobna awaria techniczna, ale co tam. Równo 2h02m ciągiem na Nufenenpass, ciężko. Ostatkiem sił do tradycyjnej miejscówki w R. Tam drobna rewolucja, bo rozkopują teren w dolince przy potoku, koparki, ciężarówki, a jak te się zwiną, przyłażą lokalsi na pierdzących pojazdach (zawadiackość wiejskiego motocyklisty), żużel uskuteczniać czy inszy uphill. Hałasu i spalin w cholerę, pożytku jakby mniej.

XVI. Rest.

XVII. Rano sprawdzamy, czy na górze w Z. stoi nienaruszone dzieło inżynierów lokujących w terenie reklamę czekolady. Jak najbardziej, więc można z powrotem. Jeszcze raz kąpiel i z duszą na ramieniu w dół. Przesadnego wichru brak, na szczęście. 70km w 4h w tej sytuacji to niezły wynik. Nocleg kilka km nad Martigny. Czyste niebo, więc nie lunie. Oczywiście popadało w sposób najzłośliwszy z możliwych: 10 minut niegęsto padającymi, wielkimi kroplami. Tyle, żeby w nieprzytomnym stanie wynieść się z trawnika na mostek, w oparciu o poręcz i rower skoństruować daszek i pójść spać. I od razu przestało, jak już człowiek przygotowany i nawet zachęca, żeby lunęło porządniej. A tu: takiego wuja.

XVIII. Zgon na podjeździe na Wlk. Bernarda. Leją się z człeka litry wody i jakoś ogólnie kiepsko. Od tunelu do przełęczy w ciągu, ale niby co z tego. Od 1918 do 2469 w trzy kwadranse w ciągu. Spad do Aosty, w istne tropiki, z postanowieniem solidnego odpoczęcia.

XIX, XX. Jako się rzekło, rest. Czysty łańcuch, zaczajanie się na kormorana, wypatrywanie opadu, uzupełnianie białek i soli mineralnych. Takie tam.

XXI. Wicher i lodówka razy dwa — najpierw praktycznie cały czas pod wiatr na Mł. Bernarda, na górze zimno jak diabli i idzie mgła. Czas od Pierre St Didier — zapomniany, ale chyba przyzwoity; podjazd w ciągu. Zjazd do La Rosiere praktycznie cały w mleku i chłodzie niespotykanym. Seez — żarcie i planowanie, co też dalej. Dalej 1h45m do Val d'Isere (niektóre tunele dalej w remoncie/rozsypce) i 1h20m na samą górę. Bodaj drugi w karierze podjazd w kurtce, po prostu mrozi jak jasna cholera. Ktoś motocyklowy na górze zeznaje, że 4 stopnie. Może i tak. Gonimy w dół, byle do chaty. Na szczęście zdanżamy do sklepa. Ciężki dzień. Chata w coraz większej rozsypce, dach chyba niedługo tąpnie.

XXII. Rest.

XXIII. Szybko w dół, rozgrzewka na Telegraphe (wśród zadziwień — jakiś zespół włoski z tyczkowatym typem i dwoma misiami — tyczkowaty na stalówce, podejrzanie wolno macha nogami, na górze dokonalim wizji lokalnej. Chyba 42:26), spadunek i w ciągu na Galibier, miejscami z wątpliwościami, czy aby wyjdzie. Powietrze (po tych mrozach?) krystaliczne, widać Mt Blanc. Od Lautaret do Briancon — wicher w plery! Normalnie zadośćuczynienie za to, co za Aostą kilka dni temu nazad. Szybkie zakupy i mozolnie na Izoard. Niewyczyszczone — wypadła mnie flaszka przy ostatniej przed przełęczą miejscowości. Muchy w ilościach ponad nerwy. Opluwamy, wzdrygamy się, potrząsamy łbem. Zgroza. Zjazd przyjemny, pod 90 km/h na tej prostej przed wioskami. Na koszulce skrzep solny... Nocleg mało wygodny.

XXIV. Miał być rest, ale pogonilim na Agnel. Nareszcie w ciągu, 1h56m. Trochę na przełęczy i zjazd bodaj najgorszą (powtarzam to od lat, ale świat nie mnie słucha) włoską szosą. Piasco-fiasco. Varaita jak ciepła zupa, piwa nijak nie schłodzisz, więc chlejesz ciepłe i już się cieszysz na jutrzejsze dziadowstwo.

XXV, XXVI Dziadowstwo, czyli tradycyjne ganianie się po płaskim. Tony śmieci przy drogach, tony półwypitych buteleczek (0.25-0.33l?) wody po poboczach. Nie bałbym się zalicytować, że da się gorzej niż we Wolsce, co śmieciarzy z Wolski nijak nie usprawiedliwia. Załamujące, podobnie jak ichnia walka z wirusamy — istotna część składu nie korzysta w sklepach z "wody święconej", istotna część nie nosi masek w ogóle, a jak już nosi, to istotna część na brodzie albo na czole. Bravissimo. Ostatecznie z przygodamy (np. "wydostać się z Pavii"), po dwóch kąpielach (raz w rolniczym kanale, drugi raz w rzece przypominającej rolniczy kanał; ale skoro bardziej waniała pralnią niż szambem, to zgodnie z wytyczną "jestem brudniejszy" czemu by się nie odświeżyć?) i poczwórnym przebiciu gum wewnętrznych obu kół (drobna nierówność szosy) zalegamy ok. 4 nad ranem na rozwalonym w driebiezgi i zarośniętym w sam raz przystanku (wł.: Fermata. Taki matematyk, jak by kto nie wiedział). 270 km. Od 7:30 chyba do 16:00 rzeźbimy do Iseo, wraz z niemożnościami, wodospadami z ryja etc. Chyba nawet chwilę nielegalnie na szosie szybkiego ruchu. A niech no który podskoczy — był drogowskaz, nie było zakazu jazdy rowerami... a że zjeżdżam z tej drogi i widzę przekreślony samochodzik — wy macie uno bordello grande i tutti stradi dissestati, nie ja. Ja tylko w gościach, kupuję karnie mozzarellę i parmigiano reggiano i sugo alla arabbiata i te tam, czipsy patatine. I sprej "sbloccato" por catena di bicicletto. No. Miejscówka* sprzed 3 lat zamknięta dla postronnych; że niby budynek pericoloso i videosorvegliato. Tia. Ale że ruszyli się do sprawy po ok. 15 latach — i tak nieźle. W krzaki, zrzucić co trza, do sklepu i nad jezioro!

XXVII, XXVIII — Rest, pływanie, czytanie, ukrywanie się. Koło rondka za Paratico da się schować w lasku, który jest lokalnym dzikim śmietnikiem. Choć może u Włochów nie jest to nic dzikiego, tylko element degenerującej się cywilizacji Cezarów. Brawo.

XXIX — Gonimy, bo czas nagli. Całkiem sprawnie przez pagórowaty teren na płd. od przeł. Maniva i nie zjeżdżając nad Gardę. W Tione di Trento godzina z okładem w plecy — burza złazi. Przed następną gonim w dół, choć z racji obostrzeń w ruchu rowerowym zaliczamy obłędny jak na tę porę dnia i zmęczenia podjaździk do Chiago. Rehabilitacja — nielegalnie tunelem do Trento, 89 km/h przy ogr. do 70. Nikt nie złapał, to i czynu nie było, świadków też... Zresztą może ja kłamię? Nie pamiętam, nie wiem, nie znam się, nie orientuję się... z-z-zarobiony jestem. Jeszcze naście km w górę rzeki do poziomu Mezzolombardo. Bardzo przyjemna kąpiel (czysto, choć mętnie) na koniec i spać.

XXX — Drang nach Norden. Idzie niespiesznie, bo wczorej śmy się zmachali. Kilka km przed Brenner mocna burza. Akurat flak, więc w przystanku śmy obsłużyli sprawę, ale trochu skropiło to wodo i wichrem. Wredota. Nocleg tuż po przełęczy, na zimnym betonie.

XXXI — Spadunek do Innsbrucku i żebrzemy o pociąg do Linzu. Ano, jest. Z Linzu z kolei (hehe, pociągu z kolei — żart) nijak, bo ktoś gdzieś remontuje torowisko, a zastępczy transport busowy nie targa rowerów. Dziadowstwo otóż! No to nogami trza, trudno. Spóźnione śniadanie i wiosłujemy na Bad Leonfelden i Vyzsi Brod. Znów z flakiem, co wyzwala niejaką złość. Za Rozemberkiem n. Vltavou burza, a jak się niby skończyła, to kąpiel i próba jazdy, pod jeszcze jeden opad. Żeż, co za skurwysyństwo z tą pogodą!

XXXII — Wiosłujem do C. Krumlova, tam zatłoczony i zapyziały pociąg do C. Budejovic, tam do Pragi. I jakoś do Mezimesti i przez Waldenburgerpass do cywilizacji.

Wykaz:

Feistritzsattel, Weinebene, Nassfeld, Tre Croci, Giau, San Pellegrino, Tonale, Gavia, Foscagno, [+ Eira, Forcola di Livigno, Bernina, Maloja], Spluga, Nufenen, Gd St Bernard, Pit St Bernard, Iseran, Galibier, Agnel, Brenner.

Przeczytane: G. Rzeczkowski, Obcym alfabetem, Katastrofa posmoleńska, Y. Semenov, 17 mgnoveniy vesny.

Poczytane: A. Hitler, Mein Kampf [ang.], A.C. Doyle, Sherlock Holmes, D. Graeber, Bullshit Jobs

Uwagi sprzętowe: "Ferrari" jeździ czasem po mieście z kapitalnym napędem 48/39 + 13/20, w tegorocznej akcji po pofałdowanym brał udział biało-czarny potwór na wielkiej ramie Bianchi. Pierwszy raz biedziłem się z klamkomanetkami i 10-rz. napędem. Zalet przesadnych w porównaniu do 8s nie widzę, bo w poziomym terenie skoki i tak są (w używanym przeze mnie fragmencie kasety, 25-35 km/h... i nic na to nie poradzę, że tak mało) co 2 zęby, skok co 1 dla prędkości 40-55 km/h, czyli na zjazdy, jest trochę nadmiarowy, a co 3 w części podjazdowej, też nihil noivi sub catena. Budująca jest trwałość. Blaty alu (szymano tiagra, 52/36), kaseta Miche (szara stal, 12/13/14/15/17/19/21/23/26/29), łańcuch Ultegra. Naprawdę po 2800 km (z masą startową ok. 100 kg ja i duże -naście rower z bagażem) rzecz będzie jeździła za rok albo dwa.


wuj

(*) o tym kiedyś.