Monday 24 August 2020

Po wywczasie

Jako dyktuje tradycja (takie imię dla dziewczynki), wywczasowaliśmy się w Europie. Z drobnymi przygodami jeśli idzie o transport publiczny w Czechach (o 14:08 sprzedali bilet na 14:11, a co...? — podbieglimy nerwowo, już ruszali, ależ panu końduktoru źle z oczu patrzało).

Dniami, od 16.07.2020 poczynając:

I. Od Wiener Neustadt wzdłuż Murz, w lewo na Klippitztoerl i do Birkenfeld. Brzozowe pole znaczy chyba. W miarę spokojnie.

II. Do Grazu i dalej na przełęcz oczko dalej na południe niż Hebalpe sprzed 2 lat, czyli Weinebene. Już zapomnielim, jak pagórowaty i męczący to teren, od Grazu począwszy. Na podjeździe najpierw nagły grad i burza (przeczekane u kogoś cichcem obok sprzętów rolniczych, grad kalibru drobnego, mniej niż wiśnia, ale ilości poważne), później dyszcz i zimny nocleg pod wiaduktem.

III. Rzeźbienie po Karyntii.

IV. Nassfeld. Ależ stromizna miejscami, kto by się spodziewał... Ploeckenpass sprzed 2 lat dużo łagodniejsza. Zamknięta droga Pontebba-Paularo, którąśmy chciały jechać, taki cienki zawijas przy granicy. No to na dół. Kibel ze 30m pod autostradą, ile tam można detali znaleźć w trawniku i krzokach. Bo Italcy to przecie taki higieniczny i dbający naród.

V. Dość nudna i cholernie gorąca przeprawa do Palluzzo i do Santo Stefano di Cadore. Na miejscu wcale ładnie.

VI. Rest i mycie łańcucha z oryginalnego końserwantu, leń, jedzenie, chowanie się przed słońcem...

VII. Passo Tre Croci pod Mte Cristallo (taaakie ściany), Cortina i na raz machnięta (z wysiłkiem i zasapaniem się) Passo di Giau. Jednak od tej strony łatwiej, co potwierdza pierwsza próba z 2016 i machnięcie ciągiem z drugiej strony w 2018. Tak czy siak rzecz wg mnie o niebo honorniejsza niż te wielkie wjazdy, Stelvio od wschodu choćby. Końcówka dnia mocno dyszczowa, nieco awaryjne lądowanie w Falcade i mocarna burza w nocy. Taki był cholerny sztorm.

VIII. Passo di San Pellegrino. Jak wynika z mapy — trzeba się napiąć i wiem o tym od 2016, kiedy jechałem obok, czyli przez Passo di Valles. Jakieś 700m naprawdę ciężkiej orki. Dalej do Auer/Ora, Mezzocorony/lombardo, zakręt i powrotem, mozolnie na północ do Cles i Dimaro. Nocleg tam, gdzie dwa lata temu, w niby niedokończonym czymś...

IX. ...rano deszcz, więc obowiązkowy rest. Rezydujemy, jak się okazuje, w składzie różności, ba, od bodaj 6:30 za wiedzą lokalsów. Zostawiamy na koniec ban-knot, niech sobie dobrzy ludzie kupią lemoniadę czy lody np. psu.

X. Pół dnia do Ponte di Legno z zamiarem wiadomym — wyrestować.

XI. Rest, zgodnie z zamiarem i końspiracja, bo ludziny dość dużo.

XII. Paso di Gavia, od odjazdu SP42 na górkę niezmienne 1h38m. Ostatnio było 1h36m od Pezzo, więc stąd "niezmiennie", w miarę. Raz czy drugi nieco ledwo, zwłaszcza w tunelu, ale w ciągu. Na górce kawa, jedna z dwóch na cały wyjazd. Spad do Bormio, żreć, dalej na wiadomy zestaw przez Livigno. Trochę wieje, raz leciutko kropi i przyspiesza. Forcola di Livigno pod wiatr i to dość przykry. Na słynnym zjeździe z Berniny zaledwie 87 km/h, wiatr musi nie tej mocy. Kibel w Vicosoprano, jak dwa lata temu.

XIII. Rest, bo mechanizm więcej zmęczony.

XIV. W dół do Chiavenny, zakupy i wreszcie "wyczyszczona" Spluga. 2h36m. Który to raz? 2015, 16, 18... czwarty. I co najmniej drugi zamiar wyczyszczenia, choć biorąc pod uwagę wypłaszczenie i objazd jeziora, sprawa "ciągu" jest tu nieco fikcyjna; da się, używajac dawnego slangu, strzepać do zera. Zdecydowanie na moją masę i porę roku,1.3l to za mało, żeby nawodnić taki podjazd. Ze Spluegen pod wiatr do Hinterrhein i równe 40m na San Bernardino. Zła pogoda się zapowiada. Pod Lostallo zaczyna poważnie grozić i lądujemy pod mostem. Zlewa. Wieczorem po burzy ciekawe zjawisko — mgła tuż nad potokiem, śmiga raz w dół, raz w górę doliny.

XV. W dół do Bellinzony i w górę do Airolo. Tam drobna awaria techniczna, ale co tam. Równo 2h02m ciągiem na Nufenenpass, ciężko. Ostatkiem sił do tradycyjnej miejscówki w R. Tam drobna rewolucja, bo rozkopują teren w dolince przy potoku, koparki, ciężarówki, a jak te się zwiną, przyłażą lokalsi na pierdzących pojazdach (zawadiackość wiejskiego motocyklisty), żużel uskuteczniać czy inszy uphill. Hałasu i spalin w cholerę, pożytku jakby mniej.

XVI. Rest.

XVII. Rano sprawdzamy, czy na górze w Z. stoi nienaruszone dzieło inżynierów lokujących w terenie reklamę czekolady. Jak najbardziej, więc można z powrotem. Jeszcze raz kąpiel i z duszą na ramieniu w dół. Przesadnego wichru brak, na szczęście. 70km w 4h w tej sytuacji to niezły wynik. Nocleg kilka km nad Martigny. Czyste niebo, więc nie lunie. Oczywiście popadało w sposób najzłośliwszy z możliwych: 10 minut niegęsto padającymi, wielkimi kroplami. Tyle, żeby w nieprzytomnym stanie wynieść się z trawnika na mostek, w oparciu o poręcz i rower skoństruować daszek i pójść spać. I od razu przestało, jak już człowiek przygotowany i nawet zachęca, żeby lunęło porządniej. A tu: takiego wuja.

XVIII. Zgon na podjeździe na Wlk. Bernarda. Leją się z człeka litry wody i jakoś ogólnie kiepsko. Od tunelu do przełęczy w ciągu, ale niby co z tego. Od 1918 do 2469 w trzy kwadranse w ciągu. Spad do Aosty, w istne tropiki, z postanowieniem solidnego odpoczęcia.

XIX, XX. Jako się rzekło, rest. Czysty łańcuch, zaczajanie się na kormorana, wypatrywanie opadu, uzupełnianie białek i soli mineralnych. Takie tam.

XXI. Wicher i lodówka razy dwa — najpierw praktycznie cały czas pod wiatr na Mł. Bernarda, na górze zimno jak diabli i idzie mgła. Czas od Pierre St Didier — zapomniany, ale chyba przyzwoity; podjazd w ciągu. Zjazd do La Rosiere praktycznie cały w mleku i chłodzie niespotykanym. Seez — żarcie i planowanie, co też dalej. Dalej 1h45m do Val d'Isere (niektóre tunele dalej w remoncie/rozsypce) i 1h20m na samą górę. Bodaj drugi w karierze podjazd w kurtce, po prostu mrozi jak jasna cholera. Ktoś motocyklowy na górze zeznaje, że 4 stopnie. Może i tak. Gonimy w dół, byle do chaty. Na szczęście zdanżamy do sklepa. Ciężki dzień. Chata w coraz większej rozsypce, dach chyba niedługo tąpnie.

XXII. Rest.

XXIII. Szybko w dół, rozgrzewka na Telegraphe (wśród zadziwień — jakiś zespół włoski z tyczkowatym typem i dwoma misiami — tyczkowaty na stalówce, podejrzanie wolno macha nogami, na górze dokonalim wizji lokalnej. Chyba 42:26), spadunek i w ciągu na Galibier, miejscami z wątpliwościami, czy aby wyjdzie. Powietrze (po tych mrozach?) krystaliczne, widać Mt Blanc. Od Lautaret do Briancon — wicher w plery! Normalnie zadośćuczynienie za to, co za Aostą kilka dni temu nazad. Szybkie zakupy i mozolnie na Izoard. Niewyczyszczone — wypadła mnie flaszka przy ostatniej przed przełęczą miejscowości. Muchy w ilościach ponad nerwy. Opluwamy, wzdrygamy się, potrząsamy łbem. Zgroza. Zjazd przyjemny, pod 90 km/h na tej prostej przed wioskami. Na koszulce skrzep solny... Nocleg mało wygodny.

XXIV. Miał być rest, ale pogonilim na Agnel. Nareszcie w ciągu, 1h56m. Trochę na przełęczy i zjazd bodaj najgorszą (powtarzam to od lat, ale świat nie mnie słucha) włoską szosą. Piasco-fiasco. Varaita jak ciepła zupa, piwa nijak nie schłodzisz, więc chlejesz ciepłe i już się cieszysz na jutrzejsze dziadowstwo.

XXV, XXVI Dziadowstwo, czyli tradycyjne ganianie się po płaskim. Tony śmieci przy drogach, tony półwypitych buteleczek (0.25-0.33l?) wody po poboczach. Nie bałbym się zalicytować, że da się gorzej niż we Wolsce, co śmieciarzy z Wolski nijak nie usprawiedliwia. Załamujące, podobnie jak ichnia walka z wirusamy — istotna część składu nie korzysta w sklepach z "wody święconej", istotna część nie nosi masek w ogóle, a jak już nosi, to istotna część na brodzie albo na czole. Bravissimo. Ostatecznie z przygodamy (np. "wydostać się z Pavii"), po dwóch kąpielach (raz w rolniczym kanale, drugi raz w rzece przypominającej rolniczy kanał; ale skoro bardziej waniała pralnią niż szambem, to zgodnie z wytyczną "jestem brudniejszy" czemu by się nie odświeżyć?) i poczwórnym przebiciu gum wewnętrznych obu kół (drobna nierówność szosy) zalegamy ok. 4 nad ranem na rozwalonym w driebiezgi i zarośniętym w sam raz przystanku (wł.: Fermata. Taki matematyk, jak by kto nie wiedział). 270 km. Od 7:30 chyba do 16:00 rzeźbimy do Iseo, wraz z niemożnościami, wodospadami z ryja etc. Chyba nawet chwilę nielegalnie na szosie szybkiego ruchu. A niech no który podskoczy — był drogowskaz, nie było zakazu jazdy rowerami... a że zjeżdżam z tej drogi i widzę przekreślony samochodzik — wy macie uno bordello grande i tutti stradi dissestati, nie ja. Ja tylko w gościach, kupuję karnie mozzarellę i parmigiano reggiano i sugo alla arabbiata i te tam, czipsy patatine. I sprej "sbloccato" por catena di bicicletto. No. Miejscówka* sprzed 3 lat zamknięta dla postronnych; że niby budynek pericoloso i videosorvegliato. Tia. Ale że ruszyli się do sprawy po ok. 15 latach — i tak nieźle. W krzaki, zrzucić co trza, do sklepu i nad jezioro!

XXVII, XXVIII — Rest, pływanie, czytanie, ukrywanie się. Koło rondka za Paratico da się schować w lasku, który jest lokalnym dzikim śmietnikiem. Choć może u Włochów nie jest to nic dzikiego, tylko element degenerującej się cywilizacji Cezarów. Brawo.

XXIX — Gonimy, bo czas nagli. Całkiem sprawnie przez pagórowaty teren na płd. od przeł. Maniva i nie zjeżdżając nad Gardę. W Tione di Trento godzina z okładem w plecy — burza złazi. Przed następną gonim w dół, choć z racji obostrzeń w ruchu rowerowym zaliczamy obłędny jak na tę porę dnia i zmęczenia podjaździk do Chiago. Rehabilitacja — nielegalnie tunelem do Trento, 89 km/h przy ogr. do 70. Nikt nie złapał, to i czynu nie było, świadków też... Zresztą może ja kłamię? Nie pamiętam, nie wiem, nie znam się, nie orientuję się... z-z-zarobiony jestem. Jeszcze naście km w górę rzeki do poziomu Mezzolombardo. Bardzo przyjemna kąpiel (czysto, choć mętnie) na koniec i spać.

XXX — Drang nach Norden. Idzie niespiesznie, bo wczorej śmy się zmachali. Kilka km przed Brenner mocna burza. Akurat flak, więc w przystanku śmy obsłużyli sprawę, ale trochu skropiło to wodo i wichrem. Wredota. Nocleg tuż po przełęczy, na zimnym betonie.

XXXI — Spadunek do Innsbrucku i żebrzemy o pociąg do Linzu. Ano, jest. Z Linzu z kolei (hehe, pociągu z kolei — żart) nijak, bo ktoś gdzieś remontuje torowisko, a zastępczy transport busowy nie targa rowerów. Dziadowstwo otóż! No to nogami trza, trudno. Spóźnione śniadanie i wiosłujemy na Bad Leonfelden i Vyzsi Brod. Znów z flakiem, co wyzwala niejaką złość. Za Rozemberkiem n. Vltavou burza, a jak się niby skończyła, to kąpiel i próba jazdy, pod jeszcze jeden opad. Żeż, co za skurwysyństwo z tą pogodą!

XXXII — Wiosłujem do C. Krumlova, tam zatłoczony i zapyziały pociąg do C. Budejovic, tam do Pragi. I jakoś do Mezimesti i przez Waldenburgerpass do cywilizacji.

Wykaz:

Feistritzsattel, Weinebene, Nassfeld, Tre Croci, Giau, San Pellegrino, Tonale, Gavia, Foscagno, [+ Eira, Forcola di Livigno, Bernina, Maloja], Spluga, Nufenen, Gd St Bernard, Pit St Bernard, Iseran, Galibier, Agnel, Brenner.

Przeczytane: G. Rzeczkowski, Obcym alfabetem, Katastrofa posmoleńska, Y. Semenov, 17 mgnoveniy vesny.

Poczytane: A. Hitler, Mein Kampf [ang.], A.C. Doyle, Sherlock Holmes, D. Graeber, Bullshit Jobs

Uwagi sprzętowe: "Ferrari" jeździ czasem po mieście z kapitalnym napędem 48/39 + 13/20, w tegorocznej akcji po pofałdowanym brał udział biało-czarny potwór na wielkiej ramie Bianchi. Pierwszy raz biedziłem się z klamkomanetkami i 10-rz. napędem. Zalet przesadnych w porównaniu do 8s nie widzę, bo w poziomym terenie skoki i tak są (w używanym przeze mnie fragmencie kasety, 25-35 km/h... i nic na to nie poradzę, że tak mało) co 2 zęby, skok co 1 dla prędkości 40-55 km/h, czyli na zjazdy, jest trochę nadmiarowy, a co 3 w części podjazdowej, też nihil noivi sub catena. Budująca jest trwałość. Blaty alu (szymano tiagra, 52/36), kaseta Miche (szara stal, 12/13/14/15/17/19/21/23/26/29), łańcuch Ultegra. Naprawdę po 2800 km (z masą startową ok. 100 kg ja i duże -naście rower z bagażem) rzecz będzie jeździła za rok albo dwa.


wuj

(*) o tym kiedyś.

No comments:

Post a Comment