Sunday 29 August 2021

Alpy 2021

Wakacje w siodle (nr 13)

I. 17.07, 5:21 rano cug z Mezimesti, przed 12:00 w Wiener Neustadt. Popadywało całą drogę, tu też kropi. Na koniec dyszczu sznycel oczekuje, do 13:00. Niby nie kropi, a mokro jak s-syn. Jedziem, tempem co wilgoci kołamy nie zadziera, tak z 15 km/h w porywach. Czasem w poprzek drogi przełazi drobny "shower". Zło w wydaniu czystym. Kończymy wyścigi z czasem w Gloggnitz, pod wiaduktem. Wieczorem leje tak hurtowo, że nawet prysznic daje się w opadzie wziąć, co też czynimy.

II. Odbijamy na północ chwilowo, w kierunku Hoellentalu i na zachód pod Raxalpe, tamoj przełęczka (Preiner Gscheid) i następna w prawo od Murzsteg. W końcu na północ (Gusswerk) i na zachód do  Wildalpen. Cosik dziwnie odczytane znaki, że to i owo zamknięte. Nazwa była tak egzotyczna, że myślelim, że to jakiś odjazd czy inszy obóz pionierów — a okazało się, że to nazwa tunelu, i że po nim właśnie cała droga na cztery spusty. Więc 20 (a więc 40, wrócić trza) km kręcenia niczym przysłowiowa para w gwizdek. Kilometr przed powrotem do Gusswerk zaczyna padać, więc rowerek w przystanek i chodu do kąpieli. Poczucie Humera niespecjalne, nocziowka w przystanku.

III. Na południe do Kapfenberg, tj. z powrotem do wielkiej doliny. Pogoda lepiej, ciągniemy aż do mieściny Niederwoelz.

IV. Ranek przeżarty, ale jedziemy. Z Predlitz na południe, podjazd z gatunku złośliwych: do Turrach podejrzanie łagodnie, a później cholernie w górę, tak jakoś nagle, panie, absolutny pion w pysk. Zjazd jeszcze ciekawszy — po ustrzeleniu (rekordowego dla wyjazdu) wyniku 93 km/h jeszcze tabliczka, że 23% w dół. (Co śmieszniejsze — tow. Freytag & Berndt mogą się poprawić — Turracher Hoehe figuruje w wykazie co ważniejszych przełęczy na mapce "Alpen" właśnie z 13% z północy na południe, a o 23% w kierunku wice Wersal — ni wuja. Paradne.) Końtynuujem do Greifenburga czy okolic. Wyleciało z pamięci.

V. Dzień-niespodzianka. W Oberdrauburg pod sklepem zostawiamy Ważny Element Wyposażenia (dowód, część gotówki, jedna z kart), a po Gailbergsattel usiłując zanurkować do sklepu stwierdzamy brak w.w. Nieco ciemno przed oczami, ale co robić — wracać. Wracamy i znalezisko spod sklepu (nieruszone) zabieramy, no bo nasze. Jeszcze raz do Koetschach/Mauthen, z poczuciem "więcej szczęścia niż rozumu". 

Pierwszy kontakt z szosą 111, którą oglądałem na mapie kilkadziesiąt razy i nie mogłem nadziwić się, że idzie toto niby wzdłuż rzeki (Gail), a "daszków" czy "sierżantów" od cholery i w różną stronę. Istotnie, 111 poprowadzono zboczem i od czasu do czasu zalicza się obłędny podjaździk i zjaździk; być może dla obsłużenia kolejnych mieścin, a może nie dało się tego zbudować inaczej. Przeżycie jedyne w swoim rodzaju, ale powtarzać chyba nie będę. Kibel na ławce, w okolicach zabytkowego młynu wodnego.

VI. Zabawa w góra-dół kończy się wreszcie na przełęczy Kartitsch i już normalnie spadamy do szosy 100/SS49 łączącej Lienz z (prawie) Brixen. Podwindowujemy się (pod wiatr i z zapowiedzią opadu) do Toblach; niby z zamiarem odbicia do Cortiny, ale pogoda w dolinie z gatunku niezapraszających, więc trochę cieciujemy w miasteczku, czytamy, śpimy, podjadamy i po zakupach znajdujemy całkiem odludne miejsce na polisz-kemp.

VII. Rest.

VIII. Łatwo do Cortiny, później Falzarego (1h16m ciąg), Pordoi (z Arabba 55m ciąg) i podpucha w postaci Karrerpass/Costalunga (41m z Vigo di Fassa) do Welschnofen. Podpucha, bo ktoś zaznaczył tam 16%, a chyba w VdF — w poszukiwaniu wody — stromiznę objechalim, a później było wybitnie leniwie i długo. Noc w opuszczonej (?) drewutni/stolarni.

IX. Potworny z racji tuneli zjazd do Bolzano, przedtem stwierdzamy brak mapy. Nabywamy "Austrię", z braku całych Alp, jako najmniej znaną i najbliższą wjazdom i wyjazdom z gór, reszta standardów znana jest w miarę na pamięć. Później w miarę sprawnie do Merano i dalej w górę Vinschgau. Popaduje godzinkę, dokręcamy do Prato. W nocy pada, więc chodu pod dmuchawę...

X. Rano pada, ale o 11:00 daje się wyjechać, celem wyczyszczenia dawnych porachunków. Ofenpass w ciągu od ok. 1000 m, w nieco ponad 2h, nieco ledwo, bo to ciężki, ciągowy podjazd. Cały czas pochmurno, w Zernez zaczyna lać, więc od 14:00 do 16:00 przymusowe zwiedzanie terenu pod dachem sklepu, czytanie i żarcie. Od 16:00 słońce i szosa schnie, więc w te pędy do Susch, ale okazało się to tylko oknem. Odbijamy na boczną dróżkę i gdzieś w bok, rozbić matę, umyć organizm i w śpiwór.

XI, XII. Rest. Z wyraźnym niedożarciem i niedopiciem, wyłącznie zaleganie pod matą, czytanie i — w ramach okna w deszczu — wyłażenie po prowiant. Drogo jak diabli, ale bez oszczędności.

XIII. Zgon na Fluelapass. Takiego zmęczenia paroma minutami jazdy nie pamiętam od 2001, kiedy na marnym śniadanku i 400g czekolady usiłowałem przebić się przez Furkę. Parędziesiąt cykli nogami, zsiadam i nie mam siły utrzymać organizmu w pionie — więc łeb w kasku na kierownicę... Rzeźbiłem te 900 m przez 3h37m, co nie porywa, delikatnie rzecz ujmując. Wszystko zapewne wina podejścia do problemów żywieniowych w poprzednie dwa dni.
 
W Davos zakupy i w miarę od razu po — konsumpcja. Podjazd po tunelu do Wiesen też na raty. Dopiero pod Versam w miarę normalnie, ale też ze zmęczeniem i jakimś strachem. Ostatecznie do Ilanz w stanie używalnym.

XIV. Typowy dzień, robiony parę razy. Byle dobić do Visp i okolic. Ok. 150 km, odcinki Disentis-Oberalp i Realp-Furka po 1h22m, całkiem przyzwoicie. 

XV. Rest. Zakupy, czyszczenie napędu. Wieczorem próbne strzelanie.

XVI. Pogoda taka sobie — szaro. Do Martigny równo w 3.5h, pod wiatr, jakiego jeszcze w dol. Rodanu nie widziałem, huczy tak, że ogłuchnąć można. Z Forclaz i Bernarda złażą ołowiane chmury i smugi deszczu — trzeba zakiblować. Udaje się w jakimś pół-zdziczałym sadzie morelowym, pod daszkiem ganku nie w pół, ale w pełni zdegenerowanego domku działkowego. Zasnąć ciężko, bo 1.08 Szwajcarzy strzelają jak pomyleni.

XVII. Wielka sprawa: w 3h20m wyczyszczamy wjazd z Martigny na przełęcz św. Bernarda. 45 km kręcenia, z Aosty dystansu nie pamiętamy. Tylko czas, że 2h45m w 2018. W Aoście niespecjalnie szybkie zakupy i obiad, a potem mordęga w dół doliny, góra-dół, pod wiatr, potworna spiekota. Nocleg w Donnas, niech będzie.

XVIII. Nawigujemy (nieznany teren, dawno poza mapą, ale coś tam z telefonu widać) opłotkami do doliny Orco, z Col de Nivolet na górze — cholerne miejsce, żeby jeszcze szosą z Pont tam dało się zjechać, byłoby jakoś "komunikacyjnie". Albo do Val d'Isere... (Ale na tej zasadzie mogę oczekiwać szosy z Zermattu do Breuil.) Nie — zawijasa trzeba odwalić. Po ponad 70 km objazdu znajdujem zamkniętą "Area pic-nic", z daszkiem i darmowym prądem w ściennej śwince.

XIX. Kropi lekko, ale im wyżej, tym bardziej. Przełęcz na zaliczenie — byłem, owce i mgłę widziałem, ledwo założyłem rękawiczki na górze, zmokłem, zmarzłem, skurcze w łapach od hamowania. W hamulcach czarne błocko. Idiotyzm. Reszta dnia: kąpiel, czyszczenie roweru, rozmowa z belgijskim Portugalczykiem Luisem, co też pojeździć chce.

XX. Jazda na orientację na północny wschód, podczas podjazdu na "wał" obok Ivrea widać Monte Viso, co jest niesamowite. Celujemy w Simplon. Po ok. 170 km nocleg nad jeziorkiem Orto.

XXI. Dojazd do Domoddosoli i Simplon Pass na raty, widać zmęczenie. Kapitalne widoki na bezchmurne Alpy Berneńskie, co zdarza się rzadko. W dół do Brig i do miejscówki w R./T. Czyli pętla, jakby nie było, bez restu po drodze. Organizm letko nadwerężony.

XXII, XXIII. Rest. Pierwszego dnia dwa kursy do Visp po żarcie, co ciekawe: po pierwszych zakupach odwraca się wiatr, wieje w dół, tak więc trzy z czterech 7-kilometrowych odcinków robimy z wiatrem. W miarę od razu po powrocie, ok. 14:00, zaczyna padać. Mycie napędu, deszcz pada jeszcze nad ranem.
 
Następnego dnia słońce, pranie śpiwora, mycie miejscówki, żarcie, czytanie. Dzień pełen pracy, a niby rest. Zostawiamy rozpuszczalnik (w tej roli podpałka do grilla z dyskontu D., tanio) na następny rok — może przetrwa.
 
XXIV. Pod górę z mozołem, żarcie w Munster i krótka przerwa w Ulrichen, potem Nufenen w ciągu, wolno, 1h45m. Kąpiel ok. 20 km nad Biasca; rozważania, czy zostać w piachu pod mostem. Zjeżdzamy trochu niżej, dla ciepłoty. Kibel w bardzo tajemnym miejscu, nawet "Privato" było napisane, ale wszystko tak okrutnie zarośnięte mchem, że pies z kulawo nogo się nie zakręcił.

XXV. Średnio udany dzień — powoli pod San Bernardino, z dłuższą przerwą w mieścinie pod przełęczą i stopień zmordowania taki, że kibel w Spluegen, w całkiem zacnym kempie, którego konspirację popsuły cztery młode konie niemieckie, w tym jeden kary. Może i legalnie, ale sztuka ucierpiała. Fajnie się z nimi gadało, odrabiali jakąś straszliwą trasę z Regensburga do Genui. Można i tak. Ostrzeżenie przed nie-górskim odcinkiem po Włoszech dostali.

XXVI. Względnie szybki (59 m) skok na Passo Spluga — drugi raz w życiu, po 2005, z tej strony. Bezwzględnie szybki zjazd — losie, co za stromizny i widoki na tej ścianie z tunelikami! — i po żarciu nabytym w Chiavennie kręcimy w dół i prosto na zachód, tj. Valtellina. Ruch koszmarny, cały czas 35+ km/h na liczniku, pobocza brak. Z zaplanowanego godzinnego odcinka robi się ponad półtorej, wreszcie w sklepowisku tuż przed Sondrio dłuższa chwila wytchnienia. Słońce praży niemiłosiernie. Miejsce leżące pod Tirano, w sadzie. 

XXVII. Rest. Rano niespodzianka — warczy pokojowo nastawiony traktor, ale wcale warkot nie zanika, tylko dalej-bliżej-dalej-bliżej. Chwila namysłu i chodu z sadu — bo oprysk jabłek dziad uskutecznia.
 
Do Tirano na zakupy i w poszukiwaniu serwisu, bo od Nivolet mniej więcej trapi naszą piastę głupia przypadłość — coś z zapadkami w bębenku. Od czasu do czasu przy małych prędkościach bębenek podąża za kołem, łańcuch zwiesza się u góry na ramę, u dołu napina sprężynę przerzutki, potem zapadka puszcza i z niejakim hałasem całość zaczyna normalnie "chodzić". Plus skrzeczące bottombrakety, ale tego nauczyliśmy się nie bać, choć odczucie fatalne. Serwis jest, ale pan wychodzi właśnie na siestę, więc mam przyprowadzić pacjenta o 14:30. Wracam do żarcia na ławce w cieniu, ale rzucany jest coraz to inaczej i w pewnym momencie trzeba spadać. Więc powolnym spacerem do serwisu. Oddaję na półtorej godzinki. Okazuje się, że w bębenku i okolicach było sucho, tj. nietłusto. Do tego dołożyłem dętkę i licznik, bo dotąd używany zwariował — raz mierzył, raz nie, jak mierzył, zdarzało się mu pokazywać wszystkie możliwe prędkości między zerem a (na oko) właściwą. Za to i serwis (chyba rozkręcali też bottombrakety i jakiś cud zdziałali, że przestało skrzeczeć; ale z położeniem ślizgów do linek przerzutki średnio pograli — przednia zwariowała) niesamowita suma 42 EU. Przygotowywałem się mentalnie na — okrągło — dwa razy więcej.

Wracamy do noclegowni zeżreć surówkę i do kąpieli. Wieczorem kolejna niespodziewajka — znów oprysk jabłek, trzeba spadać z powrotem nad rzekę i poczekać, aż traktor sobie pojedzie w diabły.

XXVIII Długie rozważania — czy cofać się do Ponte di Legno i którędy — może Mortirolo wreszcie — ale w ramach odpuszczania i powrotu wybieramy jednak łatwy wariant na Stelvio. Do Bormio całkiem szybko i sprawnie, wmuszamy z niejakim obrzydzeniem cukry i chodu do góry. Psuje się pogoda, raz czy dwa mocno posikuje przez parę minut — wszystko mokre, ale xuj tam. Ciągiem w 2h25m, co jest poniżające wobec typowego kiedyś czasu 1h55m, w sytuacji, gdy była to — po Gavia! — druga przełęcz robiona jednego dnia. Starość, nadwaga, niedotrenowanie. Na przełęczy konwersacja z piękną Niemką Sabine, która na jakimś tytanowym potworze z 20+ kg bagażu robi przełajowo-szosową wycieczkę. A oprócz konwersacji także (1) podregulowanie przerzutki, żeby wchodził najłatwiejszy bieg, (2) stwierdzenie, że tylne koło luźne i przykręcenie, (3) pomstowanie na serwis, który tak ten rowerek wypuścił... Chyba zapunktowałem. Sabine miała ze 20 lat — dziecko. I wcale nie wiem, czy nazywała się Sabine — ale jakoś pasuje. Dobrze, że nie mam 20 lat, zakochałbym się od pierwszego wejrzenia i rozmowy. Jednego żałuję — należało może spytać, co też studiuje. Zbierają się chmury i jedziemy, każde w swoją stronę. Spadunek prosto do Prato, szybkie zakupy, powrót do EKW i kąpiel. Lodowato i szaro, jak zwykle.

XXIX. Rano — szybko pod wiadomy nadmuch, po obrobieniu się ze śniadaniem i anty-kolacją w dół do Meranu i w górę do St Leonhard, a potem pod Jaufenpass. Gorąco, ale część podjazdu w cieniu. Dobra robota jak na tak wolno podjeżdżany sezon, niecałe 2h na 1400 m zrobione w ciągu. Wydaje się, że część rewelacji o procentażu na mapie można wrzucić między bajki. Na łeb na szyję do Sterzing i po obiadku spokojnie na Brenner. Tam kąpiel i jednak decyzja, że na betonie nie śpimy, więc w dół. Szukanie noclegu na zjeździe nic nie daje, ostatecznie ok. 23:00 (2-3 zakręty nad Innsbruckiem) spanie (średniej jakości, bo blisko drogi, duży ruch i światła).

XXX. Na dworcu okazuje się, że pociąg do Linzu z miejscem na rower będzie późnym popołudniem, uroki niedzieli i to na dodatek tej 15. sierpnia. Jedynie słuszna decyzja to pogonić rowerem. Całkiem udany dzień — najpierw z niejaką pomocą (nieprzesadnego) wiaterku w dół Innu, później urokliwie i niestromo (oprócz tej ścianki za 15%) przez Kitzbuehel aż do St Johann i znaną sprzed 5. lat przeprawą do Lofer. Tam mammatusy i wyraźna sugestia, że zlewa wkrótce. A jakże — zainstalowalim się za drewutnio, poszlim spacerem po wodę do wioski i łomot! — kilka godzin deszczu, w tym początek (z pół godziny) z wichrem, gradem i oberwaniem chmury. Wicher oczywiście daje pod daszek, więc mata ekspresowo i deszcz górą zawija za matę — trza podtrzymywać jakiś czas... W końcu odpuszcza.

XXXI. Szorujemy do Salzburga, w Niemczech fragment nielegalny (200 m tunelu — też powód) i po chwili kluczenia po mieście w poszukiwaniu dworca — chwila ulgi w pociągu. Ale gówno — nie ta linia/przewoźnik, podziękowania dla pana konduktora, że obyło się bez mandatu. Pół godziny w Voecklabruck i nadjeżdża cug właściwy, z jakimś ultraegzotycznym sposobem przypasowania roweru do poręczy. W Linzu chwilę kropi, więc obiadek pod sklepem żremy niespiesznie. Później w miarę udacznie (bez kluczenia, jak raz czy dwa już bywało) do standardowego dojazdu do Czech, odrabiamy obłędne stromizny i mniej obłędne. Po czeskiej stronie nie docieramy nawet do Ruzomberka, znów deszcz, czyli kibel. Ale umyć się i ogolić jak najbardziej — będziem jutro w CD za kulturnego.

XXXII. Do Krumlova spokojnie, choć droga kawałkami mokrawa. Później jakoś niewyraźnie od wsiąścia w pociąg — łeb pobolewa, spanie męczy. Rodzice podjeżdżają do Mezimesti i osiadam w pieleszach.

Parę dni gorączki i — ni z tego ni z owego — niemożliwie boląca lewa noga — kolano i łydka. Cholera wie, skąd się wzięło [2.09.21: zakrzep... leczymy]. A dostać gorączki pierwszy raz po — jeśli dobrze liczę — 23 latach... — niesamowite. Wątpię, czy kowid. Jakoś za krótko i za mało intensywnie. A może to zasługa szczepionki.

Ogółem z 2600 km, raczej nieco więcej, bo części danych od Nufenen do Tirano nie przyjmuję za dokładne. Bywało lepiej, i może nieprzesadny apetyt ostatnio wskazuje, że za rok będzie lepiej (od 2019 ma być, ale nie jest).

Przeczytane: zabawowe — "Znaczy kapitan", śpikowskie — "Łowcy szpiegów", "Niewidzialni", "Odwet", "Mosad: najważniejsze misje izraelskich służb specjalnych", reportera Ryszarda — "Szachinszach", "Cesarz", "Podróże z Herodotem", "Imperium", "Busz po polsku", "Jeszcze dzień życia", J. Zajdla — "Cylinder van Troffa", "List pożegnalny",

Poczytane: "Bullshit Jobs" kontynuowane z zeszłego roku. Plus Ryszarda "Chrystus z karabinem na ramieniu". I "Lapidaria" — treść miejscami może i w porządku, ale z racji formy fatalne, wręcz idiotyczne. Luźne uwagi i popiardywania leśnego dziadka o tym i owym. Szczym do ludzi, panie?... Postmoderna, w pelerynę kopana. Aż mi się chce wyjść z kina. Po zajrzeniu do wykazu dzieł: losie, ile on tych "Lapidariów" jeszcze naprodukował później...
 
Certyfikatu szczepienia pies z kulawą nogą ode mnie nie chciał, trudno. Do następnego.

wuj