Wednesday 31 August 2016

zapiski leminga, XIII

"uszczypnijcie mnie"


Dawno, dawno temu trudniłem się sklejaniem modeli. Najczęściej myśliwców z drugiej wojny światowej i współczesnych, głównie niemieckich i amerykańskich, jako że posiadały najładniejszą linię. Sklejałem, coś tam wygładzałem, malowałem farbami, kalkomanie naklejałem, zachodząc w głowę, czemu wiadomego symbolu na ogon na szkopskie machiny nie dają w zestawie... Chyba trochę chciałem — w marzeniach i nieznanych perspektywach — do Dęblina, podbudowany lekturą choćby "Szkoły Orląt" czy "Dywizjonu 303" i później periodyka "LAI", w jednym z numerów którego, pamiętam jak dziś, był niezmiernie naiwny i jakby lekko wazeliniarski reportaż o wizycie niejakiego Henryka Goryszewskiego w którymś z PLM. Tzn. ów niejaki był wtedy ministrem obrony i v-ce premierem, ale mogę źle pamiętać. Za Olszewików to było.

Zaczątki planów rozeszły się oczywiście po kościach, bo nic w tym kierunku nie zrobiłem, wyrosłem, również wszerz, etc. Minęło wiosen, jeśli dobrze rachuję, prawie ćwierć wieka i dziś jak na złość mi o tym wszystkim przypomniano, brutalnie wyrywając wspomnienia spod zasłony zapomnienia. I co? I dobrze, że nie zacząłem się szkolić tamoj, a latać udało mi się parę razy jedynie jak kot z pęcherzem w poszukiwaniu ustronnego miejsca celem owego pęcherza opróżnienia, czy w razie wypadku drogowego przez rower albo na powrozie na skałce. Bo co powiedzieć na wręczanie pilotom statuetek gen. Błasika? Ano, ponad "czy leci z nami pilot?" (bo o lekarza pytać chyba za późno) — chyba nic. Wypada pogratulować Wojsku, że ze spokojem znosi komentarz wdowy, zakrawający moim zdaniem na delikatny szantaż moralny,
— Po 10 kwietnia 2010 roku przyszło mi samej bronić honoru poległego dowódcy Sił Powietrznych. Czy tak powinno się zdarzyć? Zostawiam to wam. Spójrzcie sobie w lustro. Zajrzyjcie do swoich sumień. Oficerowie w stalowych mundurach, piloci, to oni oskarżali bezbronnego, niewinnego mojego męża.
W sumie racja: faktycznie bezbronny i nikt żadnej winy nie orzekł, więc czego ja się tu czepiam... A co opisano wcześniej, a było jego udziałem jest przecież nieistotne, bo pomniki, bo gala, bo przemówienia, bo statuetki. Czekamy na wrak — obiecany w kampanii przecież. I tak będziemy czekali do jutra rana, bo przemówienia, bo legenda, bo gale, bo figurki, bo czarujemy ciemny elektorat, a on kupuje, więc czarujmy spokojnie, i tak nas rozgrzeszą, myśmy sól ziemi, a polityka historyczna najnaszsza przecież i tak nam dopomóż...

A to już cukierek, biorąc pod uwagę wysokości odszkodowań w porównaniu do "szarego Kowalskiego", któremu zejdzie ktoś z rodziny ("wszyscy jesteśmy równi wobec prawa"?)
— Cieszę się, że w naszej ojczyźnie zaszły dobre zmiany. Dobre dla mnie i dla moich dzieci, dla mojej rodziny, że w mojej ojczyźnie, dla której mój mąż poświęcił najlepsze lata swojego życia jest w końcu normalnie.
Ba, normalność niejedno ma imię, a punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Czy może to ktoś Naprawdę Ważny macha takimi kwitami, że wszyscy jak jeden mąż czy wdowa p******ą naokoło te wszystkie banialuki? Odzyskałbym część spokoju, gdyby tak się okazało — może wtedy szybko by go wyrotowali albo dali do dołu z wapnem. Szantażystom mówimy NIE.

***

Panie i Panowie z Armii, trzymajcie się. Może to marne pocieszenie, ale ten cywilny zarząd kiedyś przeminie. I może znów będą komisje, weryfikacje, opcje zerowe albo ciągłość... A może "Psy 3" ktoś nakręci. Tylko żadna "Chrześcijańska Unia Jedności" nie będzie już tak zabawna jak kiedyś... A że koło prestiżu robią Wam cyrk na kółkach — trudno. Nie od dziś przecież.

Może następne wybory będą miały większą frekwencję; wahających się namawiam. Choćby w celu zapewnienia sobie możliwości wypowiedzenia się w duchu "Lotu nad kukułczym gniazdem", ew. wyjazdu z czystszym sumieniem, w razie gdyby zaszła paląca konieczność.



leming-nielot.

Tuesday 30 August 2016

zapiski leminga, XII

zaproszenie do kotła?



Czytam GW i gały przecieram ze zdumienia. Paru ludzi ("intelektualiści" — ponury żart?) z Ukrainy chce ustanowienia trzech dni pamięci polskich zbrodni na Ukraińcach, i nie jest to powód przetarcia. Pięknie, czemu nie — to i owo się o naszych wyprawach tamoj wie, choć w podręcznikach jakoś średnio szło uświadamianie w tych kwestiach, zgodnie z działającym przecież hasłem "co złego, to nie my"*. Podobnie "Ogniem i mieczem" też wiadomo, czemu nie doczekało się ekranizacji za czasów дружбы народов. A jednocześnie nie widzę usprawiedliwienia wyczynów banderowców — z grubsza licząc co najmniej dwa wieki po ostatnim wpierdolu, jakie od nas wschodni sąsiedzi zebrali, i to od klasy panów, nie chłopstwa. Jeszcze bardziej zniesmacza kult Bandery odgrzewany dziś niczym zgniły kotlet, podobnie jak u nas śmierdzą sumienia co bardziej krewkich "Wyklętych" — też pracowicie odgrzewanych. Ale sprawiedliwość należy oddać — zapewne Polacy dopuszczali się zbrodni na Ukraińcach, i niech sobie mają odpowiedź na polskie postanowienia o rzezi wołyńskiej i nazwanie jej ludobójstwem; czy też niech zgłoszą pretensje o akcję "Wisła". Tylko jeśli w tej odpowiedzi znajduje się kwiatek, cyt. za Wyborczą:
"Polityka porozumienia zagwarantuje naturalny sojusz Ukrainy i Polski w walce z odwiecznym wspólnym wrogiem - Rosją"
to traktowałbym to jako albo owoc długo nieczynnego, prze- albo niedopitego umysłu z synapsami przerośniętymi cholesterolem** albo jawne zaproszenie do wojny. A w stanie wojny z Rosją, przypominam, znajdujemy się tylko zgodnie z rojeniami jednego takiego eksperta od zdrady o świcie i ciężkiego helu w puszkowanych parówkach. Zresztą o nim też będzie wkrótce.
    Więc jeśli — w ramach spiskowoteoriodziejowej interpretacji — jest to prowokacja unkuta przez umyślnych mojego imiennika i "oteczestwiennika", Włodzimierza Włodzimierzowicza — to przepraszam, bracia Moskale, ale kupcie swoim Stirlitzom i Pleischnerom cieńsze nici i skuteczniej podfarbujcie "Ukraińców", bo na takie coś nawet radykałowie i połowa pisowców się nie nabierają...
   A jeśli sieriozno, to może taki deal, drodzy Sąsiedzi — póki Rosja jeszcze się śmieje z Waszego tekściku — weźcie sobie naszego światłego ministra, on na pewno pomoże wam w walce z odwiecznym wrogiem, choćby siłą mentalną, a ma jej nieprzebrane pokłady, i może w pakiecie jeszcze tego chuderlawego Łysenkę od finansów; my prof. Balcerowicza chętnie przyjmiemy z powrotem, jeśli jeszcze u was siedzi. Zaś ew. zaciężnych czy wprost mięsa armatniego — poszukajcie gdzie indziej... My tu pokojowe i niespotykanie spokojne ludzie, ot co.


przekazuję znak przedpokoju.

* Pamiętam jak dziś sformułowanie z podręcznika do polskiego, o bodaj 40% populacji ówczesnej Rzeczpospolitej mówiących po polsku, "związane to było z pozyskiwaniem żyznych terenów na wschodzie"... Jak ładnie i cieniutko, co? Ot, polityka historyczna czystej wody.

** "хохлы едят много сала", jak to wiadomy basista na trzech strunach ujął

Monday 29 August 2016

zapiski leminga, XI

Nawał...


...wydarzeń sprawia, że kronikarska robota pali się w rękach. Więc pokrótce: osoba stojąca na stanowisku Prezydenta mojego Kraju powiedziała coś tak nieostrożnego i śmiesznego, że tylko czekać, aż posypią się zwolnienia w kręgach kancelaryjnych gryzipiórków, a raczej kret(yn)ów. Chyba, że z nikim nie skońsultował tego spiczu i z własnej weny wziął, wypłynął na przestwór i zabrodził w szkodę. Trzepał mianowicie, jak to PiS czasem czyni, politykę na jakimś ponownym pogrzebie kogoś para-wyklętego*, i padło coś o tym, że jakoby po 1989 rządzili teoretycznie nie-zdrajcy. Już widzę miny pp. Suchockiej, Olszewskiego**, Buzka (a i "nadpremiera", zwanego Pięknym, posiadającego zarówno "zalotną dupkę na brodzie"*** jak i nieco wysokawy głos) i obecnego majstra od tapet, tj. posła Jarosława Kaczyńskiego, który też przecie kiedyś premierował, wbrew zapewnieniom zresztą, że z bratem-prezydentem wespół w zespół to nigdy-przenigdy, ale widać epoka się zmieniła, i zgodnie z prawdą czasu, prawdą ekranu, prawda, zasiadł na stolcu premiera, ciepłym jeszcze po absolwencie fizyki nauczycielskiej z zasłużonej Sorbony zielonogórskiej; który to absolwent nb. całkiem zmądrzał przez te lata. Aż dobrze poczytać.

Podsumowując ten wątek, pozwalam sobie żywić nadzieję, że jedna z tych min, którą wzmiankowani Państwo ew. zrobią swymi fizjonomiami na to (tfu!) prezydenckie dictum, okaże się kiedyś przeciwpiechotna. Choć może niektórzy okażą takt i litość i przemilczą, "i bedzie"? Coś na kształt tego, wziętego z abclinuxu.cz:

Sedí brňák a pražák v hospodě a po čtyřech pivech říká brňák - "Hele, víš co si v Brně říkáme o pražácích?"
Pražák odvětí: "Ne"
"Že jsou zasraný pragocentristi!"
A pražák odpoví: "A víš, co si v Praze říkáme o brňácích?"
Brňák: "Ne"
Pražák: "Nic".
Pono na imprezie pojawił się M. Kijowski z flagą KOD. Nie wiem, czy to dobry pomysł. Trolowano pogrzeby gen. Jaruzelskiego i Kiszczaka, więc po co? Żeby nie być gorszym? Czy żeby sprawdzić, czy brunatne chłopce z Odebrało Nam Rozum zachowają się godnie, czy szturchną? Hm. Sprawa wymaga rozważenia... Przekażemy do sztabu.

Z obserwacji "speczeństwa". Taka sytuacja: stoi w kolejce w sklepie misiu in spe — z twarzy sądząc ani tępak ani kark. Wilk na koszulce od frontu (tj. brzucha), ale taki więcej jak owczarek o dobrym spojrzeniu, nic z wyklęcia broń cię Panu Królu Polski. Na metce pod karkiem napis "Wilk z Polski". Prawie jak "Jestem Laska. Z Polski", ze znanego filmu. Bo przecież nie Obergruppenfuehrer Wolf. Ze składu zakupów na taśmie rzucił mi się w oczy ich wyjątkowy internacjonalizm, czego nie potępiam. Podobny zamysł stał chyba za tatuażem na łapie misia — wypisane pięknym gotykiem "Polska". "Gutenberg płakał, jak składał"? Ale jest to delikatna kpina, nie żadne tam prześladowanie czy wyśmiewanie — za dobrze by się jeden z drugim poczuł. Inna sprawa, że za kilka lat moda przeminie, koszuliny wylądują na aukcjach, ew. posłużą do konserwacji powierzchni płaskich, a może ich dzieci będą po stosownym znoszeniu nosić takie coś po tacie. Choćby na wyklinanym dziś "Woodstocku", np. pogując do klasycznych wytworów Sedesu czy Zielonych Żabek. A może tatusiowie sami będą się śmiać z tego, co dziś? "Ech, naiwni byliśmy". Ano, byliście w przyszłości, czyli jesteście dziś.

"A teraz, żeby to tak głupio nie wyglądało, robimy tak..!" — progi Jolany, tępienie ostrości, czyli diament przeciwko niemieckiemu srebru. Tu też, zgodnie z grunwaldzko tradycjo, Teutonów pobijem!



nieodżałowany wuj wszystkich wujów.


* Wśród składu "Inka", miedsiostra oddziału niejakiego "Łupaszki". Może i tak, i żadnego z jego grzechów nie zamierzam przelewać na nią — lewak jestem, nie pisiak.

Dla mnie "Inka" to niesamowite wrażenie po przeczytaniu mowy pożegnalnej na pogrzebie Państwa Jaroszewiczów. Alicja Solska "Inka", była łącznikiem w GL. Przedostała się przez Wisłę i poinformowała o tym, co w Warszawie. Mowę wygłosił gen. Edwin Rozłubirski "Gustaw". Kto wie, może przytoczę skanem i
kopyrajt nie ścignie...

** Do tego człowieka żywię nieuzasadnialny rozsądkiem szacunek. Może za klasę i kulturę słowa, może za opozycyjną przeszłość, może za szybkie w porównaniu z kumplami i w miarę honorowe wycofanie się, a może za to, że jednak chciał lepiej niż wyszło, a towarzycho po prostu okazało się wybitnie felerne...

*** Sformułowanie skopiowane wprost z odcinka ZCDCP pt. "Głównie o Wojtku".

Saturday 27 August 2016

zapiski leminga, X

odjazd peronu

albo

figle pamięci.

Niestety, z powodu wiadomego wypadu na dwukółkę nie byłem przy klawiaturze, kiedy pono pan poseł Jarosław Kaczyński powiedział wiekopomne słowa, zapisujące się już złotymi zgłoskami w podręcznikach histerii. Cytuję za GW cytującą za 300polityka.pl

Gdyby nie mój świętej pamięci brat, cały ten nurt, który się przeciwstawiał postkomunizmowi by nie powstał. Wtedy były trzy siły polityczne, które się liczyły: Kościół, Solidarność i Lech Wałęsa, i głównie elity warszawsko-krakowskie, które później powoływały UD i UW. Jeżeli ktoś chciał uzyskać coś poważnego w polityce, musiał mieć zaczepienie w co najmniej jednym z tych ośrodków. My mogliśmy rozpocząć działalność, bo zastępcą Lecha Wałęsy w Solidarności, potężną postacią faktycznie kierującą związkiem był mój brat

Jak skomentował jakiś podły złośliwiec na forum,

Podobno był też zmiennikiem Armstronga w misji Apollo 11, Skłodowska Curie radziła się Kaczyńskiego w sprawach izotopów promieniotwórczych i chodzą słuchy, że podyktował Sienkiewiczowi trylogię. O łomocie, który spuścił Chuckowi Norrisowi nie wspomnę.

Ładne. Na takie dictum powinienem odłożyć pióro (przenośne — portable, jak to zabawnie kiedyś tłumaczył J. Fedorowicz), ale jednak wspomnienia nakazują oddać sprawiedliwość nieżyjącemu. Oto kiedyś wpadła w moje brudne łapska książeczka "Magdalenka — transakcja epoki". Dowiedziałem się m.in., że w obradach brała znana skądinąd Krystyna Pawłowicz, ale nie dociekałem, jaki nosiła stopień naukowy. Wystarczy, jaki nosi dziś i co jej ugrupowanie tłoczy do łbów wyznawcom o Okrągłym Stole... Ale odbiegamy... Otóż w lekturze starałem się wychwycić, na ile często w obradach zabierał głos Lech Kaczyński. Wyszło, że w porównaniu z Wałkiem, prof. Geremkiem, Mazowieckim, Kuroniem, "mediatorami" w sutannach* i "drugą stroną" — zastanawiająco rzadko. Częściej bywał na posiedzeniach niż cokolwiek mówił. Może w podkomisjach bardziej się zasłużył.

Mamy trzy rozwiązania: albo człowiek mało znaczący, albo niezdarny (bo milczący) służbista, kret, obserwator z ramienia, kontakt, kapusta — różne to ma nazwy, albo geniusz samorodny, który dwoma wtrąceniami i zastrzyżeniem znaczącym brwią pod mądrym czołem bierze i furt! — zawraca nurt historii... I odstępują muły, bieg dziejów staje się przejrzysty, a pozostali negocjatorzy patrzą na ów talent i umysł-gigant wzrokiem cielęcia nieledwie, z obowiązkowym przekrzywieniem łba i ozorem na wierzchu, zaś pokolenia przyszłe z należnym szacunkiem i podziwem kultywują kult tej zacnej (zwłaszcza na tle brata) jednostki.

Optuję za pierwszym**, nawet zgodnie ze słowami red. Uszatego, który napisał "Kaczyńscy to mali polityczni kombinatorzy", przy czym bodaj w "Jajach kobyły" podzielił się jeszcze stwierdzeniem, że w ogóle o braciach dowiedział się przy okazji Okrągłego Stołu.

A kiedy następny? Stół rzecz jasna, bo na Urbana Drugiego widoków nie ma***. Chcę dożyć. I będę, wzorem szanowanego przeze mnie red. Michnika, przeciwny rozliczeniom i jaskiniowemu antypisizmowi. Nawet pozytywnej weryfikacji obecnych leśnych**** dziadków, którzy robią dziś u Mariusza, i postaram się nie obruszać, kiedy następne pokolenie poda im rękę - na zasadzie przekory i wydobycia z upodlenia — podobnie jak ja, który bardziej sobie ceni PRLowskie służby i studiowanie ich historii, a nie skierowanej przeciw nim histerii, niż dzisiejszych potępiających wszystko co przeszłe nosicieli i głosicieli odnowy, przepisywania historii, a zwłaszcza oburzających się moralnie. Bo, jak powiada porzekadło, "w oburzeniu moralnym jest 50% oburzenia, 48% zawiści i 2% moralności".

Myślmy, i jeśli już o polityce, to o szarościach zamiast o czerni i bieli.


oto słowo wujowe.

[przez kilka dni 104 walnięcia w stronę, 
to o dwa więcej niż Rudy! jakby co, "zapisków" jest więcej...]
* "spożyjmy dary boże ze stołu gen. Kiszczaka". Mieli humorek.
  
** Co do drugiego wariantu, naprawdę jestem ciekaw, dla kogo i dlaczego i po co i jak długo robił Mieciu Wachowski. Zresztą, skorośmy już przy braciach, fantastyczne było w dokumencie "Cień" stwierdzenie któregoś z nich o odejściu z kancelarii Wałka z ich woli, bo przecie to Mieciu ich (tanim kosztem) wyrolował. I tak zostali za "zderzaków" i zrobili "marsz na Belweder".

*** co nie znaczy, że nie byłoby miło, gdyby ci i owi za 10-15 lat nazwali to, co robią dziś, ale tak szczerze i po imieniu. Można robić zakłady.

**** czyli obleśnych. Choć umoczony niedawno (fundacja Helper, o której NIE pisało dawno temu, a ostatnio obudziła się GW) ajent T. ponoć uchodzi(ł) za przystojnego, zwłaszcza na fotce z kasą.

Friday 26 August 2016

zapiski leminga, IX

pan piękny się zepsuł.


Szanowana przeze (i momentami wkurzająca) mnie Wyborcza przytacza wywiad w nieco mniej przeze mnie szanowanym "wsieci". Wywiadowali redachtorzy mianowicie (ex?)satyryka, pana kpt. Jana P., nazwiska nie pamientam, i nie sondzem, żebym se przypomniał*. Poruszenie wśród Publiki wielkie, bo oto wyborcy PO (a może raczej kontr-RDZa, ale to przypuszczenie) nazwani zostali przez kpt. P. słowami bodajże oznaczającymi któreś ze stadiów rozwojowych wszy ludzkiej, przy czym na pytania o terminologię odpowiedział pan kapitan, że to przecież żarty i zwykłe polskie słowa.
    Nie byłem nigdy zwolennikiem PO jako partii, ale metody i styl rządzenia, z tzw. braku laku pozwalały z w miarę czystym sumieniem raz czy dwa na misiów zagłosować (zwłaszcza ostatnio, po samozatopieniu tzw. lewicy, czy w wyborach prezydenckich, które ubiegający się o reelekcję pan Bronisław miał z pewnością wygrać, ale przestraszył się własnej odwagi i w końcu o krótkiego Zenith'a czy Bic'a przegrał). Zresztą, prawem przekory, skoro kręgi wiadome tak zwalczały "Donka" i kumpli, można spokojnie uważać ich za w miarę znośnych ludzi. Ale prawie rok temu nastali nieznośni nosiciele racji absolutnych, nowej fizyki, moralnych Himalajów, wucetów, polskiego wzdęcia dumą narodową i wygrażania palcem. A ci i owi artyści** znajdują okazję, żeby wykonywać swój zawód ogrzewając się w ciepełku generowanym przez ukochaną "waaadzę"***. Wśród gwiazd i gwiazdeczek lśni nam także kpt. Jan P.
    Na forum GW wyciągnięto akapity z aż nazbyt przykrego dla (odważnych, tj. czytających) "niepokornych" artykułu R. Kalukina sprzed ok. dwóch i pół roku****, więc milczę, ale dokołatał mi się z odmętów pamięci kawałek o panu P. ze wspominek pp. Manna i Materny, "Podróże małe i duże, czyli jak zostaliśmy światowcami". Książeczka bardzo pouczająca i poruszająca, choć fragment o panu P. — raczej nieco żenujący.
    Słowem — pozostaję z "Partią szachów" wespół w zespół z Panem Kleksem odgadaną i jakoś nie jestem ciekaw niczego więcej w wykonaniu pana kapitana, a co podrzuci "z czarnej dupy się wyrwało" w Uszatym Tygodniku Codziennym jest jakie jest, i lepiej nie będzie. Ale może gorzej?


wuj wszystkich wujów


* to z Kryszaka w roli Wałka w Opolu — gadka rzeczonego o Magistrze Oleksandrze, chyba pokłosie debaty przedwyborczej i zapowiedzi niepodawania nogi.

** mniej więcej w duchu KNŻ.

*** wymowa "kolegi kierownika", postaci z redakcji łączności redakcji z terenem i dyrekcją cyrku w budowie — akurat pan Jacek Fedorowicz piętnował tego typu zachowania, także znajomych, w czasie stanu wojennego. Nie rozumiem, w czym było złe zagranie np. w "Misiu" czy "Alternatywy 4", za którymi stał Poltel i przyzwolenia cenzury na to i owo, mam nadzieję, że w niczym.

**** intuicja podpowiada, że dostęp będzie swobodny jeszcze długo.

Wednesday 17 August 2016

anty-

–cypacja1, i to jaka!


`Odkrycie' jawi mi się jako z jednej strony epokowe (nigdy na to nie trafiłem, a że ktoś trafił — nie mam wątpliwości, choć szukać mi się nie chce), a z drugiej — cokolwiek znoszone, biorąc pod uwagę wielorazowy kontakt z dwiema stronami, których połączenie jest właśnie `odkryciem'. Tak, im dłużej o tym myślę, tym bardziej jest ono oczywiste i narzucające się... I epokowość polega jedynie na długości oczekiwania, ew. mojej tępocie czy — eufemistycznie rzecz ujmując — wolnomyślicielstwu; duch Hożej, psia kość. Ale lepiej późno niż wcale, i, jak furmańska łacina podpowiada, ad rem.
   Otóż zapytajmy się w skrytości ducha, ile razy pokazywało się (czy oglądało...) tzw. wała, zgięty łokieć, gest Kozakiewicza, tu się zgina dziób pingwina — lud różnie to nazywa. Ano, w uproszczeniu wiele razy, bo komu by się chciało prowadzić buchalterię... I jakkolwiek bym nie czuł się postkomuchem, resortowcem, antystyropianowcem, itp., ilekroć widzę zdjęcie z zasłużonym przecież w pełni  w a ł e m  dla radzieckiej publiki i rozmachane polskie flagi i zwycięski wyraz radosnej gęby `Kozaka', własna japa mnie się szeroko śmieje, ba, do festiwalu `S' też, w wydaniu znanym z salkokatechetycznych opowiastek J. Fedorowicza; i nieistotne jest, że później się sprawy spieprzyły — tym kraju widocznie tak być musi(ało); ale odbiegamy od tematu...
    Z drugiej strony dałem się nie raz poznać jako (niemal) kompletny ignorant w kwestii produktów wytwórni britisz-humoru pod szyldem `Monty Python' — znam dwa skecze (i kilka ze słyszenia, tj. tytuły) i dwa filmy2 i o jednym3 z filmów dziś — `Life Of Brian' mianowicie — scena tuż po zabawnej rozmowie i akcesie bohatera do Judean People's Front, a więc walka gladiatorów — bieganie dookoła areny, kłopoty sercowe osobnika uzbrojonego i zwycięstwo siwego, chuderlawego staruszka-skazańca (patrz scenka z kamienowaniem i krypto-kobiecą widownią...), wreszcie finalne klęknięcie i dumny i radosny  g e s t  w kierunku gospodarzy. W artykule o zgiętym łokciu na wikipedii nie ma w dziale `popular culture' śladu tego faktu (może trza autorom to podsunąć), ale smaczku sprawie (i występowi Pana Władysława) dodaje fakt, że film jest z 1979, a olimpiada odbyła się, lekko szacując4, rok później. I wątpię, żeby Pan Władysław ten film wtedy widział, a jest to wszystko w czymś do siebie podobne, choć nikt z radzieckich tyczkarzy na serce wówczas nie zapadł ani nikt z włodarzy miasta czy Kraju Rad gestu osobiście nie zobaczył... Może i lepiej. Polecam, w kolejności chronologicznej: [scenka z filmu], [olimpiada]. Zresztą cały film też warto obejrzeć, coby nie dać się zwariować w tych wspaniałych i wzniosłych czasach, w których mamy zaszczyt (okazję, powinność, etc.) żyć.


wuj wszystkich wujów




________________

1 jeśli komu się kojarzy z tytułem jednego z odcinków "Zmienników", to prawidłowo!

2 i nie zapowiada się, żebym poznał więcej - żeby nie psuć wrażenia... Dla zaostrzenia pikanterii dodam, że usiłowałem kiedyś spiratować "Św. Graala" i kilka razy przerywałem proceder, bo kawałki już oglądalne wydawały mi się jakąś wersją ze skandynawskimi napisami... "twoja ignorancja nie zna granic", jak by to ujął pewien nauczyciel.

3drugi to "The Meaning Of Life", dewede zdobyłem za resztkowe funty wracając z konferencji coś z 11 lat temu nazad i skonsumowałem tuż po wstąpieniu na metraż; przy zabawnej scence z osobnikiem zwanym Mr Creosote akurat jadłem kolację, a ze śmiechu łzy ciekły i zakwasów brzucha się nabawiłem. A skecze: lubię ten o książkach i o ćwiczeniu pamięci, a słyszałem o papudze, inkwizycji, gangu staruszek i chyba węgierskim kliencie.

4 za imdb: 17 sierpnia 1979 miała miejsce premiera w USA, a olimpiada w Breżniew-landzie wystartowała 19 lipca 1980. Zaś skok wraz ze skurczem mięśni — 30 lipca. Czyli nieco mniej niż rok.

Tuesday 16 August 2016

zapiski leminga, VIII

sportowa retrospekcja


Wredny i paskudny organ prasowy dostarczył gawiedzi fotek z wakacji różnych wysoko postawionych. Oprócz kultowych już "porciąt Pana Prezesa" (czekamy na wersję wypuszczoną przez producentów "odzieży patriotycznej"!) itp. pokazały się także dwa bodaj zdjęcia z dyscypliny dziś u mnie uśpionej, a niegdyś bardzo mi drogiej, w której ochoczo spalałem się i spełniałem. Oto jeden z głosłów gada, że w piachach czeskich wbijał haki  i wieszał liny. Zacnie, choć zakrawa na jeszcze większe ryzyko, niż wspinanie tamoj, przynajmniej zgodnie z wyobrażeniami sprzed kilku lat, zwiedzałem bowiem Adr i wzgórze naprzeciwko, tamże kimałem, uprzednio dokonując szczegółowego zmacania kilku małych form, oczywiście łatwych, tj. puszczających w pół godziny. A drugi z kolei, z nieco inszej partii poszedł dalej — fotka z gór (choć nie wiem, czy ze wspinania) zawierała także drugą twarz. W sumie nic strasznego: X z partii Y robi sobie zdjęcie na wycieczce z kumplem Z. Gdyby nie fakt, że Z ma na zdjęciu obok X'a  w y p i k s e l o w a n ą   t w a r z . . .  W czymś humanitarne, biorąc pod uwagę i osobę X i partię Y.

Aż może się przejdę na murek z tej okazji i w ramach olimpiady, echa której pono nawet do MONu trafiły i sypły medalami. Być może zgodnie z pamiętnym nic nie uprawia! chodzi właśnie o zachętę...

No i o.


z frontu walki

o lepsze jutro, w którym przewodzi nam organizacja, która jest jak matka, a nad bezpieczeństwem czuwa Bezpieczeństwo...


Skrótem pojedziem, bo czas goni. Dokonalim przeglądu technicznego i usunięcia drobnych usterek w Telekastrze i Stealth'u (a'la Czak Szuldiner, czarne takie, strojone jak pierwowzór, tj. do D-standard, właściwie pierwszy Bisirycz na zakładzie, wrażenie bardzo pozytywne). Oprócz tego zabieramy się po długim zamuleniu za Jolanę i znanego kremowego Strato (wymiana uzębienia w ilości 21, czyli oczko). A w ramach usług dla familii specjalizujem się ostatnio w łażeniu po drabinach i czyszczeniu rynien i dachów z uporczywego igliwia, a za czas jakiś zapewne zajmiem się ożywieniem rowera niemieckiego marki Czarnolas, datowanego na jakieś 60 lat. Dokonano mianowicie wjazdu do garażu samochodem z owym sędziwym pojazdem na bagażniku (brawo...), a poprawek wymaga jedynie wideletz i niezależnie o tych akrobacji roz/s-kręcenie suportu i ogólne odrdzewienie i odświeżenie. Może coś z tego wyjńdzie, znaczy wintydż jaki.


wuj

Sunday 14 August 2016

foto, I

pierwsza garść wspominek —

— misie, landszafty, etc.



Przed Passo Campolongo.
Cyfra marna, a deszcz wisi w powietrzu.
Misio biało-brązowy, przeżuwający;
model bez metalowego sygnalizatora 

dzwiękowego u szyi.
Z Col du Galibier kino oko gapi się 
na północ; na ostatnim planie Mt Blanc,
czego wcześniej (2003, 2006, 2015) widać
nie bydło.
Z podjazdu na Colle dell'Agnello, dzięki uprzejmości dwojga Włochów, z którymi się mijaliśmy
zbrakło mnie kliszy, więc dobrzy ludzie poratowali możliwość uwiecznienia cokolwiek unikalnego klimatu wycieczki, wręczając na piku aj-cośtam i pouczając, że należy cisnąć ikonkę aparatu.
Misie z uszami, różnokolorowe. 
Chwilę później świadczyły sobie 
higienę wzajemną, szczypiąc się 
wzajemnie buziami w kłębach, ale paparazzo nie złapał ostrości. 
Ostatnie doświadczenia 
pouczają, że takoż postępują 
misie zwane felidae.
Misio z przydzielonym gwizdkiem,
kawałek nad Trafoi bodajże. 
Czerwonawy pasek nie wiem, skąd się wzion, 
pewnie z aparata.
ciąg dalszy nastąpi, w tym także mapa sytuacyjna.

wuj wszystkich wujów.

Monday 8 August 2016

powitanie w skromnych progach

tj. po wycieczce


Udało się wrócić bez większych stłuczek. W ramach akcji "dzień po dniu" postaramy się nakreślić trasę. Foto wywołane z lasu, ale skany wymagają poprawunku.

1. (28.06.16) Wiedeń do ok. 20 km przed Hainfeld. Wyjazd z miasta z tzw. przygodami, tj. kluczeniem i raczej na NW zamiast SW.

2. Stamtąd do Aich nad Enns. W tym bodaj najstromszy podjazd wszechczasów, chyba pod 20% podchodzący, zaliczony przypadkiem i składający się z trzech bodaj "ścianek" na ścieżce rowerowej (szczerze: liczylim na to, że ominie nieco pagór, przez który lazła szosa). Na zębatkach najbardziej wybaczających, tj. przód 34, tył 28 należało stanowczo wstać i zapodawać raźno zarówno z nosków w górę jak i z baranka, tj. z bicepsów, oddychając trochu jak przy biegu. W Liezen półtoragodzinna przerwa na przeczekanie opadu, nocleg nieco ryzykowny, wśród opadu "z drzew" i gmle.

3. Z Aich za Hochtor, jak zwykle pierwszy podjazd tego rodzaju po 100 km rozruchu przebiegł nieco tak sobie. Poliszkemp przy tamie/elektrowni.

4. Przez Iselsberg i Lienz na Stallersattel. W tym półtorej godziny dyszczu przeczekane w wylocie tunelu i zawód, że przełęcz zrobiona nie w tę stronę, choć zrobić w drugą... Ot, zagwozdka. Może kiedyś, za młodości. Jak to ludzie ujmują, kosa, ew. korba. Oczywiście zlewa wieczorem i nocą, a patent na daszek wybitnie mało wygodny.

5. Dzień lenia, suszenie, dosypianie niewygód.

6. Badia, Passo Campolungo zamiast Valparola, bo się zgapiłem, później Passo di Valles zgodnie z planem. Głównie mgła i szarość i obawy, że dupnie, ale obeszło się bez. Komfortowy poliszkemp z dostawą poziomek — świstaki przyniesły. Jeden nawet prosił, żeby jego żonę sfotografować, ale nepotyzmowi i kolesiostwu mówimy "nie".

7. Okolice Trento, miało być szybko i jak z Zenona Płatka, a wyszło koszmarnie, z racji zakazu dla rowerów. Coś ze 120 km, a przesunięcie może z 50 z racji tego kręcenia się niczym gówno w przerębli (choć temperatura zgoła kontynentalno-półpustynna) i tułaczki góra-dół po okolicach, cokolwiek nieprestiżowych. Przed Tione di Trento zlewa stulecia i burza — półtorej godziny stania pod płachtą na parkingu i trzymania rzeczy suchych przy sobie. Kąpiel w mętnej rzece i bardzo zacne kimanie w opuszczonej chacie; miedziaki oczywiście zostawione.

8. Dzień taki-se, czyli przejazd obok Brenty i przez Madonna di Campiglio, spadek do miasteczka na D. i później Passo del Tonale — piękne widoki i idiotycznie wyglądający wieżowiec. Po spadnięciu z siodła komfortowy kibel na łączce, tuż nad Ponte di Legno.

9. Dzień konia — równo 2h od nocziowki na Passo di Gavia (coś ze 1300 m), spadunek do Bormio, stamtąd bodajże 1h20m na Passo di Foscagno, na Passo d'Eira nie liczyłem, Forcola di Livigno i Bernina nie pamiętam, ale marnie, tj. trochę na dobicu — było odcięcie i konieczność załyczyć płatki z wodą wynikła. Na zdjeździe z Berniny uciągnęliśmy 89.8 km/h, bo czemu nie. Kibel w miejscu tajnym obok Pontresiny.

10. Dzień lenia i żarłoka. Letko popaduje.

11. Dzień konia — przejazd do Malojapass (podjazd symboliczny), spadunek do Chiavenny i 2h35m na Passo dello Spluga, a ze Spluegen spacerkiem do Hinterrhein i łagodnie w górę na Passo San Bernardino (z Hinterrhein 42m). Poliszkemp trzygwiazdkowy na zjeździe — pogoda dobra i łoże z wyściółką z suchego igliwia w ilości aż nadmiarowej. 135km

12. Dzień konia i tyracza, czyli zadaniowe podejście do kolarstwa — Gotthard od południa (odcinek do Airolo niezmiennie nudno-zadaniowy, a później kostka brukowa jeszcze jest, a tunelamy się chwalo...) i Furka na dokładkę, ciężko. Bellinzona-Airolo 3h30m, Airolo-Gotthard i Realp-Furka po 1h30m. Kibel koło Fiesch. 185 km

13. Kolejny dzień zadaniowego podejścia do kolarstwa: od Fiesch za Megeve. Z czego ostatnia godzina do Martigny pod tradycyjny wiatr (25-30 km/h) (z Brig łącznie 5h), Martigny-Col de la Forclaz 1h37m, zjazd z Chamonix na nielegale, za to szybko. Do Praz 186 km, początek dyszczu.

14. Rest, bo dyszcz, choć z łaskawym oknem na zakupy. W sumie 20h opadu, jeśli dobrze liczę.

15. Szaro i dyszcz, ale należy się wyrwać. Przez Albertville do dol. Maurienne, z komfortowym wichrem w plery, jak to zwykle w dolinach bywa. Dojechane przed Lanslebourg, do rozwalającej się cokolwiek chatki. W zasadzie możnaby usiłować pchać się na Col du Mt Cenis, ale z powodu opadu widocznego tamoj, dokonalim odpowiednika wyłozowania, tj. odpuszczenia sprawy z dorobieniem kunsztownego uzasadnienia.
16. Długi dzień, stamtąd przy 10° C w porywach na Col du Mt Cenis, gdzie na górze wiatr urywał łeb, spadunek do Susa i brzemienny w skutki wdrap na Colle del Finestre — od połowy drogi szuter, walka na śmierć i życie wraz z dopingującym pokrzykiwaniem (także opiniotwórczym, zwłaszcza w zakresie opinii o włoskich drogach) i jeden kamol, który 5 minut przed wjazdem (bez zatrzymanek, więc byłby to OS) wziął i przerżnął oponę. Pech, frustracja i decybele z gardła. Z przełęczy spadunek dalszy aż do Pinerolo, z perspektywą zlewy. Istotnie, nadejszła, toteż przeczekiwalim drgając w obleśnym wietrze pod wiaduktem i pojechalim nocą na południe (nawierzchnia momentami artystyczna, na szosie polecam albo 10 cm na lewo od brzegu prawego albo vv. Kima - jakieś 5h - w Piasco przy świątyni kat., zostawilim miedziaki, bodaj jedyne dotychczas sypnięte tej organizacji, ale za sprawy — rzecz jasna — materialne. 186km.

17. Z Piasco doliną Varaita w górę na Col Agnel w scenerii jedynej w swoim rodzaju, jako że już poprzedniego dnia sypanina żabami od ok. dwutysięcznego metra miała postać śniegu. Na zboczach za Chianale zalegało z 10 cm i było okrutnie biało, a szosa odśnieżona, więc elementu zaskoczenia drogowców nie było, za to świstaki dopisały. Zakiblowane wcześnie, tuż za Arvieux po bodaj 80 km.

18. W dół do Guillestre, Col de Vars w warunkach cokolwiek bardziej humanitarnych niż rok temu, równe 2h z przerwą na zoopatrzenie. Później Barcelonnette i dalszy spadunek nad Lac de Serre-Poncon; w okolice Chorres 137 km.

19, 20. Rest, pływanie, przegląd pojazdu.

21. Dzień konia — ruszone o 7:30 z Chorres  do Gap, 45 min. na Col Bayard, później 35 min. z Pierre do Col d'Ornon i 2h50m z Bourg d'Oisans na Col du Lautaret i 50 min. stamtąd na Galibier, 18 min. z Valloire na Telegraphe. Z racji zagadania z Angolami tam i Teutonami na Telegraphe nie udało się zdążyć do sklepu w St Michel i Modane (do drugiego gonione było do granicy bólu, palenia ud i smęcenia wraz z kwiczeniem; oczywiście zamknięte, dodatkowo udało się najechać na jakiś wykwit francuskiej sztuki asfaltowania i przebić ogumienie... O 23:02 w chatce przed Lanslebourg. 244 km. Podjazdów wyraźnych liczyłbym 500 na Bayard, 400 na Ornon, 1300 na Lautaret, 600 na Galibier, i trochę wahnięć za Modane w okolicy fortów i dwa zakręty po Termignon. Ogółem ponad 2800.

22. Col de l'Iseran, z Bonneval 1h35m, po spadku do Seez ok. 16. jeszcze z półtorej godziny przeczekiwania wyjątkowo wrednego żaru. Do Petit St Bernard długo, bo z kolejną awarią dętki. Zgon, choć im później, tym szybciej, bo pogoda coraz gorsza, więc ciśniemy jak najdalej. Na zjeździe jedyne w swoim rodzaju osiągnięcie z gatunku commedia di pavemente — asfalt wytrworzył struktury żywo przypominające lodowcowe szczeliny. Cokolwiek strasznie, na szczęście niczego poza zlikwidowaniem koła się nie ryzykuje. Nocna jazda przezabawna, zwłaszcza w przypadku tzw. xujów, którzy nie wyłączają świateł drogowych. Ok. północy Aosta, po 164 km.

23. Rest, zakup dętek, jedzenia, próby osadnictwa, dociekania, czy kąpiel bierze się w rzece, czy w ścieku; bukiet był taki-se.

24. Na Gd St Bernard 6h22m, w tym 3h deszczu przeczekane. Z uwagi na fatalną pogodę widzianą z Martigny, dajemy spokój z płn. stroną Alp Berneńskich; zresztą tam zawsze leje, jak mawiają starożytni górale. Z Martigny do Raron 3h, bo wicher w plecy. 144 km.

25. Z początku warunki złe, ale od Gletsch się przeciera. Gletsch-Furka i Andermatt-Oberalp po 50 min. Z (drugiego) podjazdu widać było, że na odcinku Wassen-Andermatt jest zaciągnięte gmłą, więc rezygnacja z zestawu Grimsel-Susten była jedynie słuszna (pomijając, że Grimsel, jako podjazd, ciekawa jest od północy). Zakręcone 164 km do Ilanz, z małą przewrotką - bo na brykającego cielaka się zagapilim.

26. Rest — rehabilitacja skutków przewrotki. Masaż udźca znaczy.

27. Dzień nie tak trudny, jak mogłoby wmawiać udo i pogoda, ale szuramy do Tiefencastel, stamtąd Bergun-Albulapass 1h10m (brawo Jasiu!), do Zernez jakoś długawo i trochu pokapuje, a Zernez-Ofenpass 1h30m na oparach, także mentalnych, z racji wiadomego zjazdu w środku zabawy... Dobijamy do Prato dello Stelvio, 181 km.

28. Z Prato na przełęcz 2h45m i z powrotem. Korbiasto, w górę, bo stromo, w dół, bo śmierć w oczach. Później lenistwo.

29 i 30. 7:30 start do St Leonhard, stamtąd 1h51m na Jaufenpass i ucieczka przed deszczem do Sterzing. Nawierzchnia fatalna. Godzina ostrzegawczego dyszczu na podjeździe na Brenner, przeczekiwana wraz z drzemką. Spadek do Innsbrucku bardzo wycyrklowany - po zameldunku pod dach stacji benzynowej nastąpiło półtorej godziny napier*alania wodą, gradem i prądem z niebios, a później godzina łagodniejszego posikiwania. Jedziem nocą przez Woergl, chyba nielegalnie do St. Johann in Tirol z bodaj 2h kimania na betonie pod wiaduktem tuż po tunelu (ponad km) i na przystanku gdzieś dalej. Po Steinplatte (Pass Strub) kąpiel, w Lofer śniadanie i znaną trasą wywalamy się na płn.-zachód od Salzburga i do miasta, gdzie urodził się pewien człowiek, ale pomników nie widać. 16:30; tradycyjny deszcz i chwila wieczorem na zamontowanie się na przystanku lokalnego PKS-u. 405 km

31. Z niemieckiej strony Braunau z przygodami/objazdami na północ, przekraczamy Dunaj i dobijamy do Volar w Czechach, 160 km. Dalej czeskim cugiem, w tym kimanie w Pradze przy dawnym miejscu pracy...

Podsumowując, wg licznika jakieś 3800 km z ogonkiem. Foto wkrótce.