2016. Pierwszy sezon na prawdziwej kolarce, co samo w sobie należy uznać za idiotyzm, bo od tego należało zaczynać, a nie ganiać na góralu, w tym pierwsze trzy wyjazdy na oponach 1.95. Z wrednych dni pamiętam:
- chyba ultra-długą jazdę spod Hainfeld do Aich. Czyli prawie spod Wiednia, przez Mariazell, w tym Gscheid. Dziś, choć minęło tylko 6 lat, próbuję szukać tego brakującego noclegu. Chyba go nie było, a przed czasami kurierowania nie miałem aż takiej awersji do deszczu i aż tak często nie gapiłem się w niebo.
- Colle del Finestre. Miało być na raz, ale asfalt się skończył i byłoby na raz, ale się opona przerżnęła. Chujnia z grzybnią, ale co tam - miałem zapasową. Nakurwiłem do zdarcia strun i przejechałem, co trza było.
- Po tym spad do Pinerolo, kilka godzin pod wiaduktem i następnego dnia zamiar zrobienia Col Agnel na raz. Nawet trudności z Pontechianale na raz nie puściły (dopiero w 2019), i nie ma się czemu dziwić. Za to warun nieziemski - śnieg.
- Rzeczywiście przejechałem wtedy z Chorres przez Ornon, Lautaret i Galibier, a potem w górę Maurienne prawie do Lanslebourga. 244 km, jak podaje licznik...
- i idiotyzm idiotyzmów, tura z Prato dello Stelvio przez Meran, Jaufenpass, Brenner, chwila deszczu w Innsbrucku, noc minus 2-3 h snu do Lofer, później prawie Salzburg i na północ do Braunau, czyli miejsca urodzin Dolfika od Schickelgruberów. Podobno 405 km. Byłem trupem.
I po co to?... (Sława, kobiety, wywiady...)
No comments:
Post a Comment