Tuesday 2 August 2022

Alpy 2022 - rehabilitacja.

"This year's expedition to the Alps was not conducted under a lucky star."

Tym wstępem, trawestującym rzecz jasna wypowiedź Ivana z Rzygu kamienia W. Herzoga (czytane przez kolegę jak Heżog, ale czego oczekiwać od kolegi, który Zermatt był wymawiał przez zet? — eh...), zagajamy relację. Działo się niewiele w wymiarze cyfer tudzież kilometrów, ale po przygodzie z zaczopowaną żyłą i ośmiomiesięcznym szlagbaumie na pedalarstwo ciężko się dziwić, że organizm spłatał figla (o którym na końcu). Do rzeczy zatem.

I. Sprawnie ceskymy drahami (w tym busem Jaromer-Hradec K. — bez problemu) do Wiener Neustadt. Przedtem zahaczam człeka rowerowego o napis na ramieniu koszulki: "adam84". Skojarzenie jednoznaczne, Navstevnici, czyli Goście. Gimby nie znajo. Okazuje się, że koincydencja, po prostu imię i fala onego. Startuje w Three Peaks Race. Rzekomo z Wiednia do Nicei w 10 dni, średnio 210 km dziennie. Przerażające; nie widzę tego, chyba że w wykonaniu zawodowca.

Po starcie orka na ugorze (taki rebus kiedyś wymyśliłem — że biało-czarny ssak morski na nieużytku, ale namalować nijak) — Wind aus Westen jak jasna cholera. Kręciłem się bez sensu 30 km, żeby zobaczyć znak Wiener Neustadt i bodaj 5 km. Wieje jak jasny gwint — z zachodu, a jechać trzeba tamoj. Przełomotuję ostatecznie Rohrsattel i kimam pod mostkiem. Kropi, mokro, ale rzeczka zacna.

II. Dzień jak co dzień. Dwie przełączki, w tym powtórka wrażeń sprzed 6 lat — Gscheid, ścieżką zamiast szosą — stromizny straszliwe. Z Mariazell przez Gusswerk prawie do Wildalpen. Kropi, więc pod most.

III. Rest. W nocy padało, w dzień pokropuje. Wieczorem na (odgrzewaną z odmrożenia, sądząc po tempie) pizzę i sałatkę do Wildalpen — na szczęście sucho opono. Przysiadam zostawiony po**etbook, nieszczęście.

IV. Pogoda. Po lokalnych obłędnych 3-sierżantowych stromiznach przy Hieflau (zmiana dolin z Salza na Enns) dotaczam do Liezen i wykładam kwotę określoną na nowy pakietbuk, na szczęście przysiedziany ma sprawny móżdżek i życzliwy pan sprzedawca przegrywa pliki. Ostrzeżony, że jest wśród nich zakazana książka autorstwa wiadomego bruneta z wąsikiem, w ząbek czesanego. "A classic" — komentuje. Ha. Przy okazji dowiaduję się, że słynny K*ndle obsługuje rzekomo tylko ebooki od A**zona. Jaja?

Dojeżdżam spokojnie do Groebming, a właściwie nad. Kąpiel pod mostem, niebo czyste.

V. Ciężki dzień — na początek Soelkpass, nowość w wykazie. Długo nic, a potem stromo jak diabli. Przełomotuję wg przykazu "na raz" i tłukę do oporu do miejscówki sprzed 4 lat — daszek nad tamą/śluzą na małej rzeczce, między Villach a Arnoldstein. Od cholery mrówek, wieczorem komary. 166 km.

VI. Zakupy, ładowanie elektroniki, rest, płuk napędu, żarcie.

VII. Prawie 60 km dymania w górę Geiltal, obłędnie stroma (stromsza niż w 2018) Ploeckenpass (zaliczona przepisowo) i na zachód przez Zovelo — znów piekarnik i rozgięcie. Stop w Comeglians, szkoda, że droga 169 zamknięta, więc powtórka sprzed roku — Sappada.

VIII. Gorąco i wieje na zjeździe w ryj (dr-a Hackenbusha podśpiewuję na melodię chyba bitelsów), ostatecznie parę km przed Forno di Zoldo stop, bardzo kulturny strumyk i kibel nad zaporą. Burza stulecia, grad, wicher, woda z płachty podcieka pod poddziurawioną matę, mokro pod pupą, żeżwdupęjebanawaszamać... Po godzinie z okładem uspokaja się i można jako tako kimać.

IX. Wybitnie ciężko pod Staulanza, 2 x stop dla oddechu i wody, czy banana. Niby potem dojedzone odrobinę, ale od Caprile do Fedaia objawy jak rok temu pod Fluelą — zgon taki, że po zsiąściu z pojazdu trzeba kaskiem o kierownik się oprzeć i ze 20 oddechów odrobić, żeby nie paść. Dwie życzliwe panie przyłażą z flaszką wody, bo się lekko słaniałem i położyłem na asfalcie (zasłyszana uwaga rasistowska). Chwilę gadamy i coś nt. trudności ustalamy — sprzed 4 lat pamiętam jedno wstrzymanie akcji, no ale młodszy od tego czasu nie jestem, na dodatek w tym roku mocno niedoładowany. Profil podjazd ma bodaj najzacniejszy ze znanych mie. Jak to ujął spotkany człek, kiedy zacząłem sypać z kapownika szosami — you've been to places. Ano, zjeździło się, przez skromność nie przeczę.

Na zjeździe do Canazei wkurwiony toczę się za busikiem i dwoma samochodami, zamiast przeczekać (trzeba mi). Busik wyraźnie na przestrachu, ciągle hamuje i smrodzi palonymi klockami. Jeden z samochodów udało się przegonić, a później o mało co nie skasować o autobus jadący z naprzeciwka — busik spanikował i dał po heblach, a przewężenia nie było, co kosztowało mnie takoż danie po heblach, prawie profesjonalny skid i zarzucenie w dobrą stronę, tj. nie pod autobus. Głupi ma szczęście.

Głodno. Robię zakupy, żrę i jak kot z pęcherzem szukam miejscówki, bo zlewa się szykuje. Przy wyciągach... Jakiś motocykl plus doczepka do traktora ze szczotą do śniegu. Pod mostkiem pół-prywatna kąpiel i spotkanie z gniazdem jerzyków — chyba mama nie powiedziała im, żeby spadać w razie zagrożenia; no ale fotka jest. Home animal close-ups with wide angle lens, wearing hats.

X. Rest, w tym pizza. Pogoda całkiem. A przedtem fatalna sprawa, bo słychać stuknięcie. Jerzyk przywalił w okno obudowy stacji kolejki. Myślałem, że wzleci, a ten — mimo zachęt werbalnych i profilaktycznego raz czy dwa pokapywania ha dwa o do dzióba — miotał się, dychał, łopotał prawie jak w powietrzu, ale na ziemi... Aż w — naturalistycznym i jakoś ludzkim do bólu geście — wyciągnięcie łapek, zaciśnięcie pazurków i zadrganie skrzydełkiem — wziął i wyzionął... Śmierć Azy mnie się włączyła, i ta scena z autobusem z wczoraj, kiedy to mogłem być ja i skrzydłem bym nie machał, tylko był mokrą plamą na asfalcie w odłamkach białej stali, i "film o życiu widziałem", jak to był ujął mój szef dawno temu. Jakoś tak mi w braku duszy zagrał ten Grieg. I Ty, Nieistniejący, byś na to pozwolił? To ma być sprawiedliwość? To jest ślepy los. Skurwysynem skończonym byś był, któryś nie jest. Strasznie szkoda ptaka, ja naprzeciwko nim nic nie mam.

A z pozytywnych akcentów na pewno jedna pani, co z pieskiem zamiarowała podjeżdżać. Co prawda piesek z gatunku zdegenerowanych, w sam raz do plecaka. No ale rozglądał się i chyba nie protestował, że go pod Marmoladę wiozą.

XI. Chciałem nowości, to mam. Paso di Lavazo. Od Cavalese 1h11m, więc całkiem nieźle jak na ten sezon i gorąc. (Kawiarnia chyba była, ale sobie darowałem, tylko odetchnąć i w dół.) Do Bolzano w 25 min. i zgon, bo 37C. Miało być rzekomo Penserjoch, ale że nie byłem w stanie jeść, to pogoniłem nad Etsch/Adige i dokonałem ochlapania. Skutek — plus dodatni, ale do komfortu tak czy siak daleko. Przeleżałem w sadach obok jakiegoś centrum rozładunkowego ze skrzynkami (nieczynnego — japka wiszo jeszcze na drzewach) i poczytałem, przysypiając, ale przy Holmesie zasnąć to żaden grzech (dwuznaczne). Po wieczornych zakupach znów kąpiel, bo wytrzymać się nie da. Do bani z takim czymś, panie...

XII. Spokojne 85+ km do Prato, bo jak zwykle trochę krążenia po Meranie i okolicach było. Na miejscu przykra niespodzianka — źli ludzie zlikwidowali nadmuch ciepłym powietrzem przy elektrowni, która służyła mi za noclegownię od 2016 począwszy. Co zrobić... Nad rzeką mnóstwo gzów, ale woda normalna — szara. Miejscówka prawie naprzeciwko.

XIII, XIV Rest, rest. Ale drugiego dnia rzeka w Suldenbach czarna jak wiadomo co u wiadomo kogo, gdzie jest ciemno. Jak wyjaśniają panowie majsterkujący przy elektrowni, rzekomo punkt 0C jest dziś na wysokości 4400 m n.p.m. — no to coś się z lodowca zerwało i potemu taki kolor. Kąpiel w Etsch, trzeba się kawałek kopnąć w kierunku szosy na Reschenpass. Gorąco jak diabli.

XV. Stelvio na lekko. 2h50m, co jest w zasadzie czasem kompromitującym, wobec 2018, kiedy z — dnia na dzień — machnąłem Gavia + Stelvio przez Bormio i Stelvio od Prato, kontynuując wiadomym ciągiem przełączek do Vicosoprano. I wtedy poszło w 2h20m, z ładunkiem. Widać młodszy byłem. Zjaździk przez Szwajcarię i kąpiel raz jeszcze, później ukrywanie się przed lampą.

XVI. Rest, bo pada.

XVII. W dół do Meranu i przez Jaufenpass do Sterzing. Podjazd ciężki z racji gorąca, niedojedzenia i wychlania 2l wody, no to 2x stop — raz dostać się z flaszkami do strumyka, raz podeżreć tego i owego. Nocleg fachowy: w altanie śmietnikowej, ale wersja softcore, bo były tylko kartony, więc nie śmierdziało. Wszystko przede mną, plastiki niegroźne, trzeba będzie raz w "bio".

XVIII. Spokojne 137 km przez Pustertal. Przy dojeździe do Lienzu przylazły chmury znad Dolomitów i z północy tyż... Pospieszne zastrumykowanie i rozpłachtanie dobytku. I ze 2-3h napierdalała taka burza, że trza było dołek kopać przy miejscu ścieku wody z maty, coby nie podlało znów dupy pod śpiworem. Zgroza.

XIX. Zgonowaty — przez Iselsberg, stromo — i krótki dzień. 31 km, nieco za Doellach.

XX. Rest, bo popaduje. Okienko jest ok. 13. i zjeżdżam kawałek z powrotem po żarło i naładować telefon przy Strudlu i kawie.

XXI. Względnie sprawnie na Hochtor — kwadrans dłużej niż w 2018, a podjaździk wymagający. Może to dzięki negatywnej motywacji ze strony wiatru i mgły i groźby opadu. Po drugiej stronie, jak to bywa — słońce do przesady. Następnie jak 4 lata temu przez Bischofshofen i Huettau. Chyba tam słychać — w ramach jakowegoś Dorffestu — żelazny szlagier Aber bitte mit Sahne, który jako zasłużony metal znam oczywiście w wersji niemniej zasłużonego ansamblu z zagł. Ruhry, mianowicie ludzików z Sodom. Życie bywa czasem piękne na tyle, że i człowiek sterany urlopem też się uśmiechnie. Jeszcze te dwie z naprzeciwka zjeżdżają, jedna tak rozchełstana, że aż się zachwycam; piękny widok, na dodatek buzia też piękna i sprzęt dosiadnięty wyraźnie współczesny. Ech.

Dalej, po skręcie na Abtenau, zaczynają ści(ą)gać chmury i trza przysiąść na przystanku. Gzy w ilościach dużych, zatem — jako jednostka pełna empatii dla ludzi i koni — tłukę wstrętnych krwiopijców bez litości i na dodatek wrzucam trupy do widocznych pajęczyn. Lokator pajęczyny zajada. Droga po godzinie wysycha i można się niby toczyć dalej, ale jest późno, zresztą idzie burza. Szybko do strumienia i nocleg z gatunku slavic obciach — przystanek.

XXII. Sprawnie przez Pass Gschuett aż do Ebensee, pociąg do Linzu, tam — z kompuntrowego biletomatu — propozycja trasy Linz-Ceske Budejovice przez Wiedeń i Brno (brawo — chyba do nigdy nie wyremontują linii bezpośredniej), więc — chcąc nie chcąc — gotuję się do odrabiania katorgi. Krótka rozmowa z 81-letnim dziadkiem-kolarzem, który zagaduje na widok rowera. I że sam kiedyś z Linzu do Santiago di kompost-cośtam. Nieźle. Fachowe uwagi o biegach itp., dostaję pochwałę z ostrzeżeniem za niemiecki, was fuer eine Ueberraschung, kiedy rodzajników nie pamiętam, a jak mam odmieniać, to improwizuję... ech.

Za to podjazd — pierwszy raz na tej wycieczce — naprawdę komfortowy. To uczucie, że tkwię na siedzeniu i nogi niemal siłą ciążenia same dopychają korby stosownie, a i podciąg nie sprawia problemu. Mimo upału, stromizny zdrowej, pośpiechu związanego z pogodą. Ironia losu. A może nieubłagana logika historii. Co ci będę mówił; nam było ciężko... Skoro zakrzep się miało rok temu, no to z ładunku się było wyłączonym.

Przecinam graniczny wietnamsko-czeski (i momentami cygański) raj — z mydłem i powidłem (tj. żarciem, ciuchem, bronią, konopią, nikotyną, bielizną, kosmetykiem itp.) — i po obserwacji chmur stwierdzam, że do C. Krumlova nie ma sensu walić, bo pewnikiem będzie lało i dudniło. Za to po zgrzytach i trąbieniu dowiaduję się, że w Vyzsim Brodzie jest stacja. Ha — donawigowuję tamoj, niewinnie zasiadam na ławce i zamiaruję tam kimać. Co niestety okazuje się utrudnione, bo ostatni Zug przyjeżdża (przychodzi? Czy funkcjonariusze kolei też mają na tym tle takie fochy jak wilki morskie, że niby okręt idzie?) o 22:08 — choć rozkład chyba uległ rozkładowi, co okazało się nazajutrz, ale nie uprzedzajmy faktów — i do obu przyjechanych musi wleźć ekipa sprzątająca, myjąca okna, dająca nową s-taśmę itp. A na dodatek muszą na dworcu stać jacyć dwaj lokalsi, a może pracownicy CD i parę browarów zrobić i zjarać tytoń. Normalnie rekordzista — z 5 fajek w godzinę. I żaden z tych, którym to nie szkodzi — tj. młodym i sportowcom, zapuszczony bebech jak się masz Wiktor. Ostatecznie idą sobie po 23:30, no to na te 5h można zalec, bo pierwsze połączenie do C. Budejovic niby o 5:21. Od 20:00 popaduje i błyska, ale ławki nie zapryskuje, za co podziękowania w pas. Nie mylić z faux pas.

XXIII. A tu nic z tego. Bo: budzę się stosownie, ok. 4:30, grzecznie pakuję i mogę sprawiać wrażenie, że właśnie przyjechałem i robię przepak... Pociąg jest przed 5:00, wsiadam 5:04, bo zimno, a o 5:08 rusza... Close shave, nie mylić z close call — to było po Fedai. No to ta 5:21 to gruba podpucha, pies was całował. W pociągu proszę panią obsługantkę o bilet do MM, przy czym z CB wybywam z opóźnieniem rzędu pół godziny — gminna wieść niesie, że trakcję gdzieś zdmuchnęło. Fazę naprawiają. Co oznacza, że na rychlik 945 z Pragi do Hr. Kralove nie zdanżam* na czas. Co ciekawe — z CB jadą trzej Czesi (czech Czechów, jak to było w żarcie, o tej innej nacji) z rowerami. Mój czwarty. Jako legalista w cętki, poprosiłem o potwierdzenie spóźnienia i polazłem do kasy przy nadziei upłynnienia biletu na ów 945. A w kasie stwierdzono, że to, co mnie sprzedano i wydrukowano w pierwszym pociągu jest niekompletne i że za duże-naście minut jedzie rychlik 925 też przez Hr. Kralove. Wyskoczyłem z 240 korunek, bo pośpiech, rychlik znaczy. Suchar z kminkiem, psia jucha... W owym 925 zastałem znane gemby czech Czechów i wiszącą trójkę ich rowerów. Na dodatek tak powieszonych, że trzeba było się wpasować między dwa ich pojazdy, a nie na końcu czy początku hakowni.** Wolnoamerykanka zaczęła się, gdy zaczęło się do wagonu pakować troje ludzi — w tym wcale sympatyczna pani na bardzo wyszczekanym Cinelli'm — których legal status był równy mojemu, przy czym mam wrażenie, że CD w sprawie biletu na 945 zrobiły mnie w tzw. balona. W rowerowym kompartmencie wagonu jechało czterech rowerzystów, siedem rowerów i jakaś pani z wózkiem i wkładem mięsnym we wózku. Trzy kilo bez kości. Jeden z Czechów-rowerzystów trzymał Cinelli tej dziewczyny. Jeden z końduktorów trochę się boczył na czech Czechów, ale chyba się wykpili. Miałem opory przed odpowiadaniem na jego pytanie, czyje to mianowicie rowery wiszą i dlaczego pozostałe trzy stoją. A drugi zrobił minę bezradną, rozłożył ręce, pokręcił głową, że przecież jesteśmy w Czesku. Nie pozostałem dłużny i nie mniej bezradnie spytałem, czemu jestem w Czechach, a czuję się jak w Polsku. Tytusolek polihumorku, panie...

A pozostali cykliści okazali się być ze wschodu, tośmy też trochę pokonserwowali w lenguidżu, w którym mam się na nejtiwa. Bez problemów trafiam do MM, gdzie od razu uskuteczniam napad na sklep, bo od początku dnia zadołowałem jedynie banana szt. 1 i litr wody plus puszkę piwa zero nabytą w pociągu do Pragi. Pan rozwożący barek był bardzo sympatyczny i szprychał trochę po polskiemu.

Wykaz za ten rok: 3 pomniejsze rzeczy na zachód od Wiednia, Soelkpass, Ploeckenpass, Sappada?, Staulanza, Fedaia, Lavazo, Stelvio, Jaufenpass, Hochtor. Mało, ale czego się spodziewać po zeszłorocznym zakrzepie i ośmiu miesiącach odstawki? 

Poczytane: Kafir, Zawieszeni — mam nadzieję, że będzie c.d. przygód Sztylca. Severski — reszta po Nielegalnych, miejscami sf trochę i to natrętne lokowanie kefirów, butów, samochodów... Że cyberpunki na Applu piszą. Się ześmiałem ze śmiechu. Trochę Hitlera, Marks i Engels, czyli Communist Manifesto. Twain: Eve's Diary, The Adventures of Tom Sawyer, pierwszy raz i średnio podejszło. Napoczęte Christian Science, nieźle się zapowiada. May — Winnetou po angielsku. I to nawet nie do końca I tomu — z polskiego przekładu — kiedy giną jego siostra i ojciec. Dziwne, nawet imię ma bohatyr główny zmienione, a Sam Hawkens występuje jako Hawkins. I parę nowości o tej parze z szafy, tj. Holmesa i Watsona, i trochę Szwejka po czesku.

* vide Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?

** nie mylić z wolskim teczkowym rzeszotem pt. Instytut Paranoi Narodu.

No comments:

Post a Comment