I po urlopie!
Wywczas
zakończony prawie sukcesem, bo 95% dobytku pozbyliśmy się już trzeciego
dnia na Pass Umbrail, pod Stelvio. Złodziejom kula w łeb, a
przynajmniej łapy poodcinać saudyjskim wzorem!
Przejechane:
24.06 z Bolzano aż za Soelden, przez Timmelsjoch/Passo del Rombo, solidnie dało w uda i plecy;
25.06 Oetz-Landeck-Reschenpass;
26.06 Sta Maria-Pas Umbrail (katolicka stromizna)-Passo dello Stelvio-Bormio, nocleg na podjeździe do Sta Catarina di Valfurva, mało spania, dużo szczękania;
27.06 Passo di Gavia i przez Tirano kawałek za jeziorko Poschiavo;
28.06 Passo del Bernina + Passo della Spluga (popołudnie do zapamiętania na tzw. resztę życia), noc w Spluegen, kupa siana;
29.06
Passo San Bernardino + Nufenenpass (w sumie prawie 2800 m w górkę), po
20tej w dol. Rodanu w Ulrichen, później nocna jazda z wiatrem prawie do
Martigny (konkretnie do Saxon);
30.06 Rest w Martigny, oficjalnie. O cenach milczymy, upał pustynny...;
1.07
Col du Grand St Bernard, Aosta, La Thuile, Col du Petit St Bernard,
nocka kawałek za Seez; niby ok. 3500 m podjazdu, ale raczej łagodne,
może oprócz kawałka za tunelem pod pierwszą z przełęczy.
2.07
Col de l'Iseran (~2000m na dwie raty, przerwą w Val d'Isere. Drugie
zsiąście z rowerka w czasie zasadniczego podjazdu na przełęcz, bo bidon
uciekł z ręki...) Później przegapiony odjazd do Valloire i kilkanaście
km wzdłuż Arc zrobione na próżno. Podjazd na Col du Telegraphe (~800m)
zrobiony w 1h20m, przez muchy. Kilka sesji eksterminacyjnych z
klaskaniem. Noc w Valloire, w wyjątkowo "ostrożnym" polisz-campie;
3.07
Col du Galibier, dość długo, wolno i wściekle. Licence to kill. Dalej
szybko do Briancon, godzina snu w mieście, brak łaknienia, rezygnacja z
Col d'Izoard, więc jazda przez Argentiere, Mt Dauphin i Guillestre, do
kanionu Guil, wieczorem na ~1450;
4.07 Rest. Żarcie drogie i mało;
5.07
Z rańca na Col Agnel, chmary much aż do końca, zabijanie nie daje
pożądanych efektów w postaci zmniejszenia chmary. Zjazd do Guillestre
pod potężny wiatr i Col de Vars w tempie post-emeryt, z przerwą, bo upał
nieziemski.
6.07 Rest z jajem - ponad 30 km spaceru do sklepu i z powrotem.
7.07 Rest.
8.07
00:18-02:52 podjazd na Col de la Bonette łącznie z pętlą. Na asfalcie
staliśmy w Jausiers i na najwyższym punkcie szosy -- trening znaczy się.
Sen do wschodu, górne kawałki powrotu do Jausiers w dygotach. Dalej do
Barcelonette i na Col d'Allos - piekielny upał, muchy i gzy. Po
przełęczy wzdłuż Verdon aż do St. Jean les Alpes. Nocujemy oficjalnie;
9.07 Kiblujemy, bo żołądek strajkuje;
10.07
Rano przez Castellane do kanionu Verdon, z grubsza w dół, później
objazd kanionu (w górę i w dół na przemian...), żarcie w Comps sur
Artuby, i przez trzy niskawe przełęcze do Grasso i z pomyłkowym odjazdem
do Carros w końcu Nicea po 01:00. Grubo ponad 200 km i nie ma się gdzie
podziać;
11.07 Kiblowanie w Nicei, morze i wieczorem skok rozpaczy do Menton (przez Monaco). Noc przy porcie.
12.07 Z powrotem do Nicei i powrót w góry. Noc 5-6 km przed Isola.
13.07 Isola, Isola 2000 i Col de la Lombarde (jakoś przez poprzednie 7 sezonów mi umknęła...)
14-15-16.07 Kiblujemy w okolicy Marie, nad Tinee. Tama dla nudy, wyprawa po wodę w postaci wspinu w błocie, trawie i łupku, itp.
17.07-18.07
Zwindowujemy się do Nicei. Upał, zakupy, krążenie po mieście,
wyławianie z morza piłki i frisbee dla dzieci arabskich i murzyńskich.
W sumie jakieś (2100 +/- 100) km, uwzględniając biasy licznika.
wrażliwi niech nie czytają...
18.07
Od 06:35 z małym opóźnieniem: "To se pan weź ten rower i prowadź go",
"A to [bagaże inne niż rower] se pan weź do środka", "To nie jest kurwa
autobus do przewożenia jakiegoś kurwa roweru", i temu podobne, łącznie z
nerwowym złapaniem za ramę mojego roweru i energicznym potrząśnięciem
nim w blaszanym kufrze z tyłu busa. Trochę lakieru (przed wyjazdem lekko
retuszowanego, rower mam od wiosny 2002...) się obiło.
Za
jakże życzliwą atmosferę i konwersację na wygórowanym dla mnie,
maluczkiego, poziomie gorąco dziękuję obszernemu panu bagażowemu
posługaczowi z autobusu linii, która mnie wiezła.Obszernych panów
posługaczy bagażowych było dwóch, ten z tatuażem "L.T." na przedramieniu
był uprzejmy, a ten bez tatuażu -- jak widać z powyższego -- jeszcze
uprzejmiejszy, jego fizjonomia wyrażała obecność w kościanym pojemniku (noszonym na zanikającej szyi) nośnika umysłu najwyższych lotów.
Na kościanym pojemniku nosił czapkę z daszkiem, z napisem "SPORT", na
nogach gumowe klapki i do nich skarpetki. Taki widocznie obowiązuje
dress-code (nie dres!) w tej firmie. Imienia pana posługacza nie znam,
bo kierowca nie uznał za stosowne przedstawić ani siebie ani kumplów.
Bilet
kosztuje ponad 350 pln, opłata za bagaż dodatkowy/niewymiarowy
dodatkowe 50. Nie miałem złotówek, więc kierowca zgodził się na 15E.
Wnioski -- jeździjmy z Sindbadem albo Agatem, a tej firmie dajmy
spokojnie zbankrutować, skoro od 25 lat nie zauważyli, że to klient jest
panem, a nie jakiś bagażowy posługacz po czterech klasach
przyzakładowej...