Sunday 24 January 2016

foto z wakacji

Jako że udało się z sukcesem popełnić generator skryptów zbiorowo skalujących rysunki i nie trza katować myszy i gimpa (ani uczyć się jego skryptownictwa), obietnica z końca lipca ulega realizacji.


Pierwszy dzień. Słońce.

Druga strona Timmelsjoch. Jeszcze słońce.

Trzeci dzień, za Reschenpass, widok na Ortlera. Słońce.

Trzeci dzień, tuż za Sta Maria, na ostatnim planie Offenpass. Słońce.

Trzeci dzień, nieco wyżej po drodze na Pass Umbrail - kosa nieziemska. Słońce.

Na lekko na Passo Stelvio; galopuje misio, a na Umbrail ktoś kosi sakwy. Słońce.

Skądinąd znana szosa do Bormio, tym razem w dół zjeżdżana. Niebo bez chmur.

Wjeżdżamy na Paso di Gavia. Kosa. Chmur mało.

Kolejny landszaft. Też słonecznie.

Misio, chowa się przed słońcem, bo mu kark wypaliło z sierści.

Misio, w cieniu.

Koza nostra, czyli kawaleria Szatana. Biała, bo ktoś niesie światło (Lucyper znaczy)

Wyżerka, bodajże w krzolach na nacziowce nad Lago di Poschiavo. Niebo czyste.

Paso del Bernina, po raz wujwiktóry. Słońce...

Za St Moritz, to chyba kant Badyla. Słońce.

Chmury na miarę możliwości regionu.

Spadunek z Ma(ch)lojapass. Słońce.

Paso San Bernardino.Bajoro. Odbija się coś. Chyba delikatne chmurki.

Misie, konkretnie pamiętaj matko, dziecko twój skarb. Za chwilę śniadanie.

Tego dnia uda nie próżnowały i w słońcu zapedaliły ze Spluegen (ok. 07:00) do Saxon, przedm. Martigny, ok. 02:40, po drodze wkaszając całkiem zacny podjazd na Nufenenpass od strony włoskiej. To właśnie widok stamtąd, bodaj ok. 20:00.

Nufenenpass, widok na wprost, ca. na północ.

Iglica Czarna, Peuterey, czyli koniec podjazdu na małą przeł. św. Benka, nb. po wielkiej tego samego dnia, jako że po dniu restu w Martigny zaczęła się koniunktura, zwana również formą. Słońce jak s-syn, rzecz jasna.

Po przehulaniu się przez Col de l'Iseran, oczekuje nas parę godzin w dół pod solidny wicher. Oczywiście dla poprawy nastrojów świeci słońce. Z przegrzania przegapimy odjazd na Col du Telegraphe i trza będzie dymać paręnaście km z powrotem, a podjazd będzie w muchach, że kurwitza człowieka może do imentu strzelić. I wyjątkowo zakonspirowany poliszkemp w Valloire.

Z Col du Galibier, gdzie podjazd odbywał się w słońcu i z hekatombami much, które wyjątkowo tego sezonu obrodziły (niczym na Offenpass rok temu). Nie pamiętam nazwy tej piramidy, ale w 2006 mi się spodobała.

Po dniu restu wleźliśmy (w słońcu i rojach much) na Col Agnel, dla przypomnienia wrażeń estetycznych z 2003 i 2005. Wszystko na swoim miejscu i muchy, więc coś dodano -- czyli postęp.

Z pieszej ("rest") wyprawy po prima nakup, jakieś 30 km w nogach i w łeb cały czas nak...a słońce.

Poliszkemp nad rzeko.

Z grubsza od 00:20 jeździmy: Jausiers - pętla wokół Cime de la Bonnette, 2h 36m, 1540m deniwelacji bez zatrzymywanek i tykania asfaltu zelówkami, bez much i słońca! Czasem z pomocą księżyca. No i dopiero pętla (naprawdę stroma) na najlżejszym przełożeniu, tj. 32:24 (przód:tył)

Wschód na Col del la Bonnette. Jeszcze nie grzeje, tylko zapowiada.

Spadunek z powrotem do Jausiers, w dygotach.

Misio.

Po drodze na Col d'Allos, pierwszy raz. A słońce nie pierwszy raz. Tabuny much i gzów różnego kalibru, susza jak nie powiem co.

Spadamy do dol. Verdon. Słońce jak malowane.

Niedługo zajedziemy do kanionu, pogoda słoneczna.

Bardzo dużo skały, w słońcu.

Tak obchodziliśmy 605 rocznicę bitwy pod Tannenbergiem w bardzo zmyślnym i intymnym poliszkempie nad Tinee, z grubsza pod Marie. (Po starcie sprzed Verdon i zalczeniem pętli wokół kanionu wparowalim do Nicei, przekimalim, przewalilim się przez Monaco prawie do Włoch, znów przekimalim, później z powrotem, po czym udalim się w kierunku północnym i wkosilim Col de la Lombarde, która umknęła naszej uwadze za każdym razem, kiedyśmy studiowali mapę, a było tych razów dużo -- zwłaszcza z braku książek w podróży; także w tym roku, jako że "Oszołomstwo i realizm" zostało zakoszone pod Stelvio wraz z resztą dobytku)

Daj tamę nudzie.

Nizza baj najt gut? Gut, jes...

No i tyle. Morał: nawet jeśli niewiadomi sprawcy zakoszą nam wszystko oprócz roweru, karty i aparatu i kilka nocy przeszczękamy zanim kupimy śpiwór, doceniajmy brak bólu kolan, rosnącą wraz z wiekiem (nie od trumny, huehue) formę, jazdę na lekko i zmniejszający się brzuch. Jak również doniosły fakt, że klimat zmienia nam się na stepowo-półpustynny, nawet w Alpach. A pamięta się przecież czasy, kiedy np. w 2003 po spadku z Col Agnel w Arvieux tak późnym popołudniem dupnęło tak, że... No... ale kiedy to było. Gdzie są niegdysiejsze śniegi? Ślady po jeździe w słońcu w bularce do dziś dźwigam na ramionach, a i głowa tak przytomna, że wszyscy sugerują, że "pogrzało".

To by bydło na tyle, a co i gdzie za pół roku, strach myśleć.


wuj wszystkich wujów.

No comments:

Post a Comment