Saturday 27 July 2024

Hartman się pałuje, c.d.

- gani Bralczyka za "zdychanie". Nawet naumiałem się nowego słówka - "niedoważeni". Czy miało być "niedowarzeni", nie mam pojęcia. Jedno i drugie rzekomo pasuje, ale oglądać/słuchać tego nie zamierzam.

Podobno szitstorm i nagonka w kompuntrach i sieci rybackiej na JB straszliwa. Czemu się dziwić - aktywizm w działaniu. 

Ja tam w tej sprawie stoję jak zwykle w szpagacie. Pies "czyjś" odchodzi, kończy życie, im lepiej się go znało, tym bliżej umierania. Im dalej - no, jednak zdycha, bo jest psem anonimowym. No a segregując rasowo, nijak nie mieści mi się we łbie, że degeneraty i ślepe zaułki typu rattler czy mops umierają. Ba, ostatni cierpi całe życie, łapiąc oddech i chrypiąc. To po to, żeby pańcio/pańcia mieli poczucie, że jest obok ładna (?! - no ale o degustibusie sporu nie ma) istota bliska. I przywiązana, i pytań kłopotliwych nie zadaje.

Co słowa umrzeć/zdechnąć mają wspólnego z szacunkiem do zwierząt - nie wiem, wyobraźnia odmawia współpracy. Podobnie jak przy okazji przemożnego szacunku do pieska i kotka, kiedy zżera się np. świnki i krówki. Nocowałem raz niedaleko ubojni, wystarczyło. Jeśli kochasz pupila, nie oczekuj, że będzie go kochał cały świat i okolice. Elementarz, kurwa. Kurwę trzeba krańcować. Nie?...

***

A tu się jeszcze okazało, że Józef Bidon się wycofał z wyborów. Rzekomo przerypawszy debatę z Trampkiem, któremu ktoś ucho po kasatiel'noy uszkodził. Zamachowiec podobno uszkodzony trwale. Kamala, zrób to. Zwłaszcza, że wiewiórki przebąkują o możliwych rokowaniach na linii R-U. I już mniejsza o to, czy komik w swetrze jest prezydentem po upłynięciu kadencji, czy nie... Wiadomości z Bliskiego Wschodu nie zahaczyłem, ale chyba nie chcę.

Friday 26 July 2024

Wywczas 2024

- O, pana poproszę... Pan podchodzi sobie do tej listy i pan sobie szuka na tej liście, czy pan jest, i ja pochodzę wtedy do pana i pytam pana, czy pan jest zadowolony, a pan mi mówi: oczywiście, że pan jest zadowolony... I ja wtedy panu dziękuję, rozumiemy się? Dobrze, no to proszę, zróbcie państwo miejsce, pan jeszcze raz podejdzie... Siteczko, panowie! Uwaga... Możemy? Proszę, proszę, niech pan podchodzi... Kamera!
- Poszła!
- Przepraszam bardzo, czy pan jest zadowolony?
- Nie.
- Stop. Dlaczego? Co się stało?
- No bo nie ma mnie na liście.
- A cóż to panu szkodzi powiedzieć, że pan jest zadowolony?
- No, niby mogę...
- Hehe, rozumiemy się, uwaga! Panowie, jeszcze raz... Uwaga, uwaga, z paluszkiem... Jeszcze raz, kamera!
- Poszła!
- Przepraszam pana bardzo, czy pan jest zadowolony?
- Tak szczerze panu redaktorowi powiem, no, jestem bardzo zadowolony...



Takoż na wakacjulu bydło, gdyż pirszy raz od żylnych problemów pod kolankiem udało się zrobić tzw. progres — cyfra żarła, a cyfra wszak najważniejsza. Pogoda żarła istotnie mniej.
 
1. Kolejny raz bez przysłowiowego pudła przeprawa z granicy za Wiedeń. Ba, z jedno przesiadko, bez tych dwuminutówek z bieganiem w Choceniu czy Ceskej Skalicy. Wyjazd z Wiener Neustadt jak zwykle spieprzyłem i krążyłem jak głupi — chyba przez pomyłkę północy z południem. Tak czy siak, do Rohr (rura po ichniemu) wyszło mimo gorącu afrykanerskiego. I przekimałem, gdzie rok temuj, pod mostem.

2. Stamtąd przez dwie koszmarkowate przełączki, Ochssattel i Gscheid, koszmarkowatość drugiej znana od 2016, już trzeci raz się tamoj tarzałem. Kawałek do Mariazell, chwila oddychu i na dół na południe. Tj. do Gusswerk. Nawet sklep niby nieczynny staje się czynny, bo jest otwieranie drzwi karto i samodzielne zakupy. Gorąco, ale wpycham obiad i Drang nach Westen, przez Wildalpen. Potem zjazd do Enns i gorączkowe cokolwiek szukanie miejsca na noclegownię, a późno było i kawałkami stromawo. Za Hieflau podjechałem kawałek, ale niwuja na rozsądne rozbicie się nie znalazłem, zanurkowawszy pod wiadukt. Więc w dół z powrotem; w okolicy dworca niczego nie wypatrzyłem i przy dopływie z jakiejś spiętrzalni czy czegoś takiego, pod wiaduktem kolejowym, za przęsłem. Przęsło oblazłem ze strony krzaków, żeby nie przechodzić — wbrew zakazowi — na teren budowy. Legal. Wszystko pięknie, oprócz pokrzyw, jeżyn itp. w pakiecie: strome zejście do wody, trudno dźwigać wszystko na raz — ubranka po praniu, dokumenty, kasę, bidon na "wodę przemysłową" itp. I owady wieczorem, i gorąc.

3. Następny dzień krótkawy — do Stein and der Enss ino, upał w trzy dupy, a na niebie zalega coś, co groziło burzo, ale później okazało się być nawianym znad Sahary piachem. Pyłem znaczy się. Z sukcesów: okulary zostawiłem na kamieniu po umyciu organizmu, a później ktoś wyżej śluzę roztworzył i poziom wody się podniósł, i polazłem szukać, bo przypomniałem se, że zostawiłem, no i na dnie były, za kamolem. Woda po kolano i wartka, więc nie w kij ani kaszę dmuchał — słowem, nie pierwszy i nie ostatni raz szczęścia więcej niż rozumu.

4. Z racji zapylenia powietrza rest. W tym fatalnie stroma wycieczka do Groebming, gdzie nigdy nie byłem. No bo to nie w głównej dolinie jest, ale za takim garbem jakby, w sensie. Nawet w sprawie powrotu ze sklepu zniesłem jajo, bo — w ramach łatwizny — zacząłem zjazd prosto w dół, ale po paru ładnych kilometrach wyszło mie, że lepiej wrócić i podpedalić pod górkę i zjechać. W nocy niesamowity Księżyc — ledwo bladoszary — za tym pyłem.

5. Wczesny wyjazd, no i Soelkpass, bez zatrzymań. Stromo i zadyszki można dostać. Za Murau obiadek i decyzja, że na lewo za pierwszym odjazdem, czyli przez Flattnitz; łatwiej niż przez Turrach. No i dupnęło z niebios, a ja akurat przy wiaduktu. Organizatorzy agroturystyki podstawili, w końcu płacę i wymagam. A tu panie trzynasta na zegarze, pora walnąć po... tj. jechać dalej, ale nijak nie ma jak, bo zlewa straszliwa i burza napierdala. No więc pod wiaduktem obóz, mycie w zlewie i podziwianie tego, jak ten deszcz nakrapia w powierzchnię akwenu przed zaporo. Po zaporze ludzie łażo, bo to takie ciekawe, więc na absolutnego waleta nie wypada się przechadzać, żeby ludzi nie gorszyć. W nocy też niespokojnie.

6. Rano jeszcze tak sobie, ale szosa w większości sucha i da się zacząć, ale późnawo. Resztówka podjazdu (łagodnie i nisko) i przepchanie się, miejscami z letkim pokapywaniem i groźbo zlewy, za Villach, do standardowej od lat miejscówki.

7. Bez restu, dalej na zachód i jak rok temu — przez przełączkę blisko Kreuzberg i do Lienz na koniec. Końcówka drogi pod letki wiater, co powoduje niejaki wnerw. Pogoda jako tako trzyma, ale z Dolomitów złażą chmurwy.

8. Spakowałem się z rańca, w te pędy na śniadanie do markietu, ale widać, że z zachodu i południa chmury i opad ciągnie. Zamelinowałem się w zacnej kawiarni, a pojazd i dobytek bezczelnie pod daszek apteki naprzeciwko wetkłem. W kawiarni strudel, cola i kawa i ładowanie tego i owego. Za prąd trza płacić. Po względnym wyschnięciu tego i owego z powrotem do obozu, cholera — znów czytelnictwo w świetlicy, kąpiel x 2 itp. pierdoły. I spacer do resztek jakichś rzymskich instalacji.

9. Rano względny klar na niebie, więc w długą do Defereggen i w miarę sprawnie i bez stopu pod Stallersattel. Ba, nawet wycyrklowane tak, żeby za kilka minut pojechać, a jeździ się przecie co kwadrans. Zjazd — jak w 2018 — z poczuciem, że to należy robić wspak, wtedy jest osiąg. Piekielnie strome odcinki po prostym, 80 km/h prawie za darmochę. I od zachodu znów gonią deszczowe chmurzyska, więc ciś, napieraj. W Brunico poczucie niedojedzenia straszliwe, zatem napad na sklep i wyżerka, w tym da się zachlać tanie Tabasco. Bardzo zacnie pali. Jeszcze kawałek do 2-3 razy nocowanego miejsca w St Lorenzen, które wcześniej źle nazywałem jako Zwischenwasser. ("Przepraszam bardzo, omyliłem się..." — Piasecki i kolega, "Lekcja".) Stolik nieco sfatygowany, jedna z ław przebutwiała i resztki leżo w krzokach.

10. Jakaś niechęć dopada, ale w miarę spokojnie do Stern (to tam, gdzie lepiej nie chlać wody z rzeki) i po żarciu — w ramach odpędzania niechęci — Valparola na lekko, tj. po stanięciu polisz-kempu pod przejazdem wśród rupieci. Czas przyzwoity, nieco ponad godzinę. Na poboczu spotkana żmija zygzakowata szt. 1. Pogoda lepsza. Oczy swędzą, ale czytam zajadle, ocierając.

11. Nazajutrz konflikt planów z przewidywanymi możliwościami, no bo na Fedaia chciałem, się poprawić że niby; ale to korba potworna, a i z południa dalej sine kłęby nadciągają. Walkower.
Lewe oko prawie nieczynne, swędzi, piecze i łzawi, więc jadę na jednym; nieprzyjemnie. Bez ociągania się zrobiona Gardena i wytrwale w dół, do spiekoty w Bolzano. Tam obiad i poczucie, że jak się nie ruszę, to zdechnę, jak parę lat temu, kiedy z Lavazzo się zwiezłem. No więc do Meranu w te pędy, ale poty siódme się leją przez pory w tapicerce. Co ileś przystanek na chlańsko, a siknąć nijak nie ma chęci. W Meranie jak zwykle krążenie, ale jak na tzw. optykę się zlokalizuje właściwo dolinę, to idzie. Ścieżko do góry i cyk — pierwsze pięterko Vinschgau. Chłodniej. I dalej spokojnie z wiatrem w plery i śledząc czujnie pogodu, bo źle cały czas cholera wygląda i zaczyna kropić. Ale dobrze, bo tymczasowy daszek jest — jakiś opuszczony bar; Goldrain. I na dodatek drzwi po odsunięciu zasuwki puszczają. W środku burdel jak nieszczęście, rozwałka i śmieci i aromat pomieszczenia taki se. A do kąpieli prawie kilometr — podjechać z kilometr, wymyć się, wrócić i spać. Zdanżam przed opadem.

12. Niedziela. Marne 20 km z ogonkiem do Prato, za ruiny czegoś-tam, naprzeciwko elektrowni, gdzie obozowanie straciło swój urok sezon-dwa temu, bo dmuchawę diabli wzięli przy przebudowie. Obóz, zakupy, zlewa, żarcie, czytanie...

13. Rest. Higiena przy lokalnym potoku w resztkach deszczu i wśród mokrych drzew, wycieczka do kąpieli w jakimś rowie, zapewne oddzielonym od Adige, stamtąd pedałunek na bosaka z powrotem, zakupy, wyżerka, czyszczenie napędu, zlewa, czytanie, montaż i oliwienie napędu, wyżerka, czytanie, sen.

14. No-oo... ("Jesteś pan... zbiorem molekuł!") — po zwinięciu się i zrzuceniu ładunku start i Stelvio w 2h30m, czyli 10 m więcej niż w szczycie formy (2017-18). Rzecz jasna bez zbędnego tykania obuwiami asfaltu po drodze. "Brrrawo Jasiu!" Po drodze jeden świstak w pozycji stojącej, wydający dźwięki ostrzegawcze. Na górze zimno jak nieszczęście, jakieś 5-6 stopni, północne stoki praktycznie całe w śniegu. Ruchy, po pizzy i coli ma się rozumieć. Drgawek nie ma, ale łapawice założone jak się patrzy. Jak się nie patrzy też. W Bormio zdążam na ostatnie 3 minutki czynności sklepu, jakieś podręczne kalorie wciągam i jeszcze na chwilę na górkę do miasteczka, coby czepek, kask i zgrzebną koszulę przeprać, tudzież bidony uzupełnić i nachlać się. I w dół, panie tego... Lekko wieje w ryj, ale nie ma się co mazgaić. W Villa di Tirano wyszukuję podchodzące miejsce na nocziowkę i zaczynam węszyć za kąpielą. A zejść oficjalnych do Addy nie ma niby. Nagle ("WTEM!") podjeżdża gość pod dom, za którym zostawiłem bety i zaczyna się kręcić — stwierdziłem, że lepiej się opowiedzieć i spytać, czy noc razy 1 można spędzić na trawniku... Można. Choć raczej rowera & co. nie zauważył. Dobra. Kąpiel — pod mostkiem kolejowym. Trzeba nieco zspiąć w dół, dbając o kolejność przenoszenia rzeczy i żeby nic nie wpadło w nurt. Samo zejście też niczego sobie — oglonione kamole. Wyjście z wody też lekko nerwowe — płytkiej dwójki trza się wiarygodnie przytrzymać i zabalansować. Chmury znad Berniny i okolic suną, ale nie pada. Przenoszę się do zdezelowanej przyczepy camp., w środku m. in. pudełko z kreatyną. Prochu nie jadam, jestem uczciwym sportowcem. Żarcie, czytanie, utrata przytomności.

15. Niechęć... Wredne chmury, a wg prognoz na przełęczy 6 stopni. Więc do miasteczka po prowiant, powrót i schemat wiadomy. Lekko kropi, ale niewyraźnie. W nocy przez chwilę wyraźniej.

16. Wypadało się, dziadowstwo. Śniadanko i w drogie, nie było mnie tu od 2017 chyba. Dwa stopy po drodze — jeden w miejscu długim i poziomym, możnaby nie liczyć, drugi z racji czerwonego światła i ruchu jednostronnego. Ale i tak bym dojechał w ciągu, kto nie wierzy, kij mu w szprychy. 2h45m. Jak dla mnie nieźle. Zwózka do Pontresiny pod wiatr, obiadek i na zachód. Przegapiony odjazd na Julierpass, bo oznakowany jest odjazd przez tunel, a więc rowerom zakaz. No a żeby na legalu wjechać, trzeba wiedzieć, że do Silvaplany trza się udać. Trudno — starymi, przetartymi ścieżkami przez niby-przełęcz Maloja. I daleko w dół, aż za miejscówkę, z której tak ładnie Badile widać. Kąpiel w warunkach luksusowych i nocleg dogadany z managementem fermy z kozami. Mondraki te zwierzaki, jak się człowiek zbliża, to pobekują i zaczynają się niepokoić. A much od jasnej cholery, obłażą wszystko, ale przynajmniej jest cień. Grozi opad, ale nie pada.

17. No i trzeci udany dzień — spadunek do Chiavenny i stamtąd Spluga w czasie o minutę lepszym niż 6 lat temu. Ha. 2h35m. Pewnie dzięki znów nieprzesadnej temperaturze, zwykle bywał tam cholerny piekarnik. Spluegen i na spokojnie do Thusis, obiadopodwieczorek zapoznawczy i spokojnie pod górkę do Tiefencastel. Chyba w 2016 tam kimałem i tak samo gałęzie brzózek przeszkadzały w zlezieniu do wody. Pretensji od spacerowiczów z pieskami zero.

18. No i czwarty udany dzień, przeciągnięta "na raz" od Berguen Albulapass w godzinę i kwadrans. Jednak pamięci do stromizn nie mam, a właśnie w 2016 zdawało się to nagle takim osiągnięciem... No i głupio jednak, bo solidny "w ciągu" podjazd należy zacząć wcześniej. Po zjeździe do La Punt długo i żmudnie w dół, do Ried. Z tyłu chmury i chyba deszcz. Deski sprzed roku na swoim miejscu!
Inn niesie wszystko — to piłka, to butelka, i od cholery drzew. Okorowane przez podróż rzeką, nie żadne tam spłukanie składu pociętego drewna. Żywioł taki, że zgroza bierze.

19. Niedziela. Rest, leje. W nocy też, i poziom wody w Innie podniósł się okrutnie, a w potoku, który wieczorem posłużył do higieny organizmu, prawie pół metra wyżej. Drugie tyle i dojście do desek będzie zagrożone. Rano wciągam trzy banany, które miały być na start. Tualeta poranna w deszczu, chyba trzeci raz w życiu — nie lubię, jak mi pada na plery i łeb. Z powrotem na górkę i czytać, ew. przysypiać... Około południa głód wygania na pieszą wycieczkę do stacji benzynowej, bo wszystko zamknięte. Kawałek podejścia nielegalnie, bo stacja przy drodze ekspresowej, ale xuj tam. Drogo. W drodze powrotnej pizza u Turka. A za 5h druga. Szerokim gestem; wracam obżarty, jakiś czas spaceruję nad rzeką, która zaczyna zapełniać jakieś awaryjne zbiorniki. A wieczorem pojawiają się strażacy i uprzejmie każą się zwijać, bo ni cholery nikt nie wie, ile jeszcze skoczy ten stan wody, w sensie do góry. 8 km pedałowania, po drodze camping na drugim brzegu, któremu nie brakuje 0.5 m do totalnego zalania. Stop pod Fliess, tam jakiś przystanek wyraźnie zamieniony na śmietnik. Można spać wśród śmieci, jak kto ceni dach nad głowo.

20. Z rańca szybko do Landeck, tam lekko kropi, ale przestaje jak na zawołanie. Środek doliny z niebieskim niebem, wszystko po bokach, zwłaszcza od południa, zajęte. Odpuszczam Oetztal i w Innsbrucku Brenner. Czyli szansy na danie nurka w Dolomity się pozbawiam. Ech, samołozowanie, jak nic... Zatem dalej — do Zillertalu, a tam czysto. Tunelem, parę km beznadziejnie zasamochodowioną szosą i ścieżkami nieco ponad 10 km przed Zell am Ziller łapię zacny obóz pod wiaduktem i z dostępem do wody, lekko krępującym, bo z drugiej strony widać. No i wuj.

21. Szybko do Zell i pod Gerlos, na której byłem tylko dwa razy — w 2001 i 19. Podjazdu od zachodu nie pamiętam za cholerę, zwłaszcza długaśnego odcinka praktycznie po poziomicy. Dojmująco stromy początek, pot zalewa. Po szczytowaniu chwila na zeżarcie zapasu czipsów i w dół, Pinzgau to się nazywa — zabawnie. Lekko wieje w ryj, gorąco jak diabli, ale ciągnę aż do Bruck, z zamiarem na po-następny dzień wiadomym — Hochtor od północy "na raz". Do sklepa zdążam, ino obóz robię w miejscu delikatnie mówiąc niewystarczającym, jeśli rozchodzi się o zasady tzw. konspiracji.

22. Rest. Upał jak cholera, na szczęście do rzeczki parę metrów. Drzewa nie wystarczają, więc prokuruję cień z kawałka blachy falistej, ale że czarna, to i tak sieje w plecy i w bok. A i słońce od góry łeb przysmaża; załamka. Wieczorem zbiera się wiadomo co. Toteż bunkruję rower pod blachą, zgiąwszy uprzednio siłą nadeptu i bicepsa, a samemu wczołguję się ("nogami do przodu") do wywalonych tam stalowych mebli; nie tyle kuchennych, co punkto-gastronomicznych. Słabo, że na rozprostowanie ciała nie ma miejsca, ale wybrzydzać nie będę. Burza, zlewa, grad, wicher, na szczęście przez 95% czasu wieje w dobrą stronę, a przez pozostałe 5% należy chronić dobytek przed zmoknięciem, wystawiając łydki i dłonie do otworów po szufladach, których brak. Drzwi poziomo zasuwane niżej na szczęście szczelne. Tylko odlać się z takiego miejsca i w takiej pozycji nader trudno, ale potrzeba matką wynalazków.

23. 5:30. Niebo dalej zawalone, szybko zrzucić gruz, spakować sprzęt i chodu — na stację. Za 10 siódma odjeżdżam i chyba zaczyna się przecierać. Xuj, za rok zrobię... O 23:00 ląduję w Mezimesti, cokolwiek wypruty, i z ulgą stwierdzam, że wszystko mokre. Kakao z automatu i do snu, a o 4:30 rano zbieram się do jazdy...

Chciałem zaznaczyć, że liczba spotkanych świstaków nie spełniła moich oczekiwań. Na następny rok nagonkę poproszę o przygotowanie przynajmniej pięciu sztuk, w tym dwóch fotogenicznych. Dziękuję z góry (ok. 100 m npm).

Całość prawie 1600 km.
 
Przeczytane 3 książeczki śpików — M. Falińskiego, 1 Kafira i 1 Severskiego (ten pl. Senacki, nareszcie bez sajensfikszyn) i 3 też tego Wincentego dawniej przeczytane, ale drugi raz. Dla upewnienia się, że nic nie przegapione.

Nauczka: jak na początku się oszczędnie gospodaruje najlżejszym biegiem, później dzieje się dobrze, jeśli chodzi o siłę. ("Miej tyle siły, żeby inni myśleli, że to technika".)

Emery Woodall Jr, 1927-2020.

I got to know this man in 2004 after having crashed during descent on the D64 road from Col de la Bonette to Barcellonnette. I've learnt about ice as a good way to treat my swollen knee, thin tires for 26'' wheels and perhaps that a road bike would be more suitable for my purposes. And the story about him taking part in liberating one of German concentration camps in 1945,
skiing experience etc.

A year after I spent two days at the same place and we've had another chat - about dried herbs helping him with cartilage or joint problems, cycling techniques, the need to rest and so on. He seemed very friendly and helpful, but strange in some ways; most likely as a result of loneliness that I understand full well nowadays myself.

Strangely, I remembered the man throughout the years of cycling in the Alps (and climbing). I visited Barcelonnette once again in 2016 on my way to Lac de Serre-Poncon. Asking at the campsite, I was told that he no longer lived there in a van, but rather in some house nearby.

R.I.P., mentor.

gidropartolenie

Przepalanie kaski po polsku. Błędów od xuja, najśmieszniejsze to losy Dunajca vs Czarnego Dunajca i zapomnienie o Chochołowskim Potoku. No i natłok zabawnych nazw na bajorku Bukowo przy Bełtyku, co to naszym morzem jest. Podobnie zreszto jak nasze polskie Tatry, gdzie chodzi się w japonkach. To dzięki Wałkowi. Taki misiu po technikum. Otake...

I bądź tu człeku pewien, sprawdzając czeredzie xujwiekogo poprawność czwórek danych ("rzeka", "recypient", "rzędowość", "dorzecze"). Ostatnie rozumiane jako zlewnia rzeki o rzędowości 1, ale to nie przeszkadza nikomu wprawionemu pisać, że np. Słupia jest w dorzeczu wzmiankowanego Bałtyku. Chyba potemu, że wpada bezpośrednio do morza i nie jest odpowiednio wielka, jak Wisła czy Odra. Czy Oka - jak Wisła szeroka. Ech, śpiewało się na muzyce. A "Międzynarodówki" już nie zdążyłem.

Wzorem pana protestującego przeciwko brakowi flag i głosującego [wymach gimnastyczny] za "Gertychem" wypada zakrzyknąć, cytuję: KURWAAAAA!!!

Tuesday 23 July 2024

Jerzy Stuhr +

Żegnajcie, kumotrze nadszyszkowniku! I Alberciku, i adwokacie z "Bez znieczulenia", i amatorze, i wodziryju/opiekunie bohatera, i jeszcze ktosiu-tam od Szulkina... I w którym to filmie na kogoś doniósł czy chciał donieść i tak się straszliwie uśmiechał i zacierał ręce... Ech, pamięć nie ta. Dekalog chyba - ten o znaczkach wincyj! No tak, na brata doniósł! City Death... mogę pana dotknąć?; to w wykonaniu M. Grzybianki, ale w innej roli.

Oh gyosh...

Fajno strone majo. Z wynikami badania tego i owego, w czym póki co brudnych obuwiów bym nie umył. No ale xuj tam z myciem - strona doprasza się o akceptację regulaminu. Ubicie tego w konsoli js nie daje dostępu, no więc klik w regulamin; a tu raz przekierowanie do gyosh, a raz puste okno z nagłówkiem "Regulamin". No to klikłem i zaakceptowałem wszystkie zero widocznych postanowień, które mnie w 100% obowiązują. Czyli legalna wolnoamerykanka...

Pierdut maila do zarządzających tym bajzlem... i do siebie do domu na Górczewską!

Sunday 14 July 2024

Śpik pisze, korekta śpi.

[dodane po obejrzeniu profilu M.F. na tłyterze: "temat nie wykorzystania zasobów kadrowych..." - czyli nie umie pisać]

 

Na letni wywczas wzionem se na próbę trzy ebooki z produkcją niejakiego Falińskiego, czyli kto wie, czy nie "Marcina" z "Wydziału Q" u Severskiego. Z owym M. F. słyszałem wywiad u któregoś z samozwańczych wywiadowców, czyli pewnie w Didaskaliach albo okolicach. To tam chyba jakiś geniusz utworzył na poczekaniu liczbę pojedynczą od "aktywa". I spytał Kwacha "jakie pokusy czyhają na prezydenta będąc na urzędzie?", czy jakoś w ten design.

No więc tak, pisanie pana oficera Marcina bardzo zacne, trzyma w napięciu, wesołe miejscami, miejscami grube nici, ale kij tam. Miejscami niezręczne, miejscami przeładowane opisami sztuki/stylów, na których ni w ząb się zielonym pojęciem nie wykazuję. A już podczas porównywania Cessny i Morza Karaibskiego do "Antka" i Kaspijskiego zwłaszcza żeśmy się obśmieli, bo tasiemiec Severskiego czytalim-śmy. Ten o wirówkach w Iranie, że niby...

Pan oficer Marcin wykazuje co prawda niezdrową fascynację elementem soldateski przedwojennej, AK i okolic, a także powojennej opozycji wobec świeżo instalowanej władzy ludowej, ale z wiekiem z całą pewnością mu to przejdzie. Zresztą wątek Czakucki-syn nie jest przecież namalowany czarno-biało i brawo za to. Podejście do polityków polskich także jest rozsądne, ba, gen. Jaruzelski raz tu wychodzi na całkiem biało.

Takżetak, tentego, co ja chciałem... Właśnie, w korektę/redakcję ponapierdalać, bo dali dupy po całości. Tego się nie powinno robić, nie w takim stężeniu, bo co wam pan Marcin zawinił? Douczcie się, do kurwy nędzy, bo kiepsko to wygląda. Wykaz ansów, niestety zapomniałem, co gdzie, więc jest odpowiedzialność zbiorowa i krzyżowa. "Operacja Re(a?)tea", "Operacja Singe", "Ostatni azyl". Chętnie sięgnę po "Operację Rafael", ale  jeszcze chętniej wyleję kubeł zapowiedzianych pomyj. Mogę robić dla "Czarnej owcy" jako korektor, skoro tamci aż tak spierdolili. Skala spierdolenia jawi mi się jako koncertowa.

Jedziem!

"... i prosto do Rumuni?" - tak, słowo "Rumuni" jest poprawne, tj. istnieje. I co z tego?

"... zastrzelił w Bagdadzie Marię Konarską, która okazała się podwójną agentkę..." - ą.

"... na kierunku Cisna - Miszkole - Eger, ..." - zapewne chodzi o Mis(z)kolc.

"... Wileńszczyznie ..." - ź jak cholera i jak psu micha.

"W słabym balasku płomieni ..." - za moich czasów dziecinnych balasek był kawałkiem kupy. 

"... posłuchać koncertu szopenowskiego" - jakoś "chopinowskiego" bardziej pasuje, ale jak kto lubi.

"Przy stoliku Polaków panował cisza." - panowała.

"Okej, to zapytam inaczej." - mam wątpliwości, czy oficer "Dwójki" (a`propos balaska i kupy) używał zwrotu "Okej" w środku lat 40-tych XX-w.

"job wasza mat'" - waszu, stanowczo.

"Jak miałem sześć lat, przeczytałem swoją pierwszą książkę w życiu. To była Wyspa Robinsona Arkadego Fiedlera. Jak zapoznawałem się na Miłobędzkiej z dokumentacją naszej sprawy, to zacząłem sobie przypominać miejsca akcji tej książki?" - po chuj pytajnik?

"Samolot zbliżali się do ..." - zbliżał.

"Gruba wieża okazała się wewnętrznym patiem ..." - mierzi mnie odmiana patio, ale nie znam się zapewne.

"Dzień wcześniej, w czasie spotkania z oficerami CIA ustaliła, że ..." - klasyczna przecinkoza.

"... robię się głodniejszy." - bardziej głodny.

"Co do innych zainteresowanych, jak rozumiem Rosjan, to macie nieaktualne informacje ..." - także przecinkoza.

"...miała przed sobą drugie poważne zadanie w służbie sowieckiej ojczyzny." - jak dla mnie "ojczyźnie", ale chuj z tym. I dalej:

"Warszawa była jej pierwszą placówką po zakończeniu kursu wywiadowczego zorganizowanego w ośrodku szkoleniowym KGB - Komiteta gosudarstwiennoj biezapastnosti pod Moskwą". Otóż transkrypcja z polskiego na wschodni wybitnie chujowa i nawet przy chujowości niekonsekwentna, bo skoru już silimy się na wymianę o-a w ostatnim słowie, to po chuja trzymać "o" poprzednio i nieszczęsne "t"? Czemu "komiteta", a nie "kamitieta"?. Na dodatek brak myślnika... Chujowieńko.

"Zszedł za nią kierowca dźwigający dwie duże walizki, który sprawnie włożył je do bagażnika i zatrzasnął klapę." - super, ale to "który" jest totalnie z dupy. Idealnie byłoby "... walizki, które sprawnie włożył do ..."

"Służę uprzejmie, szanownemu panu" - przecinkoza na poziomie inżynierów z PW. Niedobrze... podobnie w "Zapraszam, szanowną panią, proszę o bilecik".

"Lokomotywa z boczną tabliczką, z napisem na czerwonym tle CSD - Ceskoslovenske statni drahy wyraźnie zwolniła" - brak myślnika. Przecinek nieco zbędny.

"Mimo wielu lat pracy w Izraelu, szczególnie od 1948 roku, ..." - piękne.

"Koordynowali działania w tym zakresie polskich dyplomatów" - szyk o kant de.

"Nad północnym Atlantykiem i Nową Funlandią ..." - Fundlandią, do kurwy nędzy! 

"... narożny budynek przy Wilson Bulvard ..." - to nie tak się pisze. I później napisane jest odpowiednio, ale dopiero na Seszelach.

"Obok seks shopu ..." - żenienie języków jest idiotyczne. sex-shopu, albo po całości, po naszemu i swojsko: seks szop. Albo płeć sklep. Prawie jak płać.

"Obok wejścia do klubu nocnego, stało trzech ..." - małpa z porażeniem mózgowym by zauważyła, że przecinek jest tu od czapy.

"Odpytywali, jak się dostałem do Sojediniennych Sztatow" - znów ktoś udaje, że zna rosyjską wymowę i/lub poprawną/sensowną transkrypcję... A tu kiszka ze smalcem.

"- Sieriożka, podaj mi insulinę z lodówki. Muszą ją zaraz wziąć.

        Sokołow poszedł do i podał jej szklaną ampułkę." - tj. do kuchni pewno?

nagłówek: "Mołdawia, Bukareszt (Rumunia) - wiosna 2014" - super, można się dowiedzieć, że Bukareszt jest w Rumunii!

"... wina ze szczepu pino noir" - kurwa, nie pijam, ale wiem, że jednak "pinot"! No a jeśli silić się na gwałt spolszczenia, to chyba "pino nuar"? Choć wyglądałoby 100x gorzej od "Linuksa" odmienianego bez "x". Plus prawdopodobnie przecinkoza w opisie dzielnicy 2 zdania wcześniej.

"Calae Vicroriei" - jak się znam na łacinie i rumuńskim, jednak Victoriei. I później istotnie tak jest, mimo kilku powtórek wersji błędnej.

"...pasażu angielskiego zwanego Pasajul Englez" - hm. Who made who... Idiotyczne.

"...skąś znała tę sylwetkę..." - kurwa, "skąś" jest do maszynowego wyłapania!

"... usiadł w fotelu w hotelowym lobby Novotelu" - tak czy owak, Zdzisław Nowak :D

"Lima Charlie. On site?" "Load and clear" - curva, ale kyrk. Tj. winno być "Loud" jak psu micha, ale może to jakiś wyrafinowany humor, a ja nie doceniam.

"...budynku przykrytym spadzistym dachem z brązowych dachówek" - dekarza trzaby spytać.

"Obliczył, że pokonując trasę ..., zajmuje mu to dwie godziny" - klasyka "idąc przez most, spadła mi czapka".

"Burdenko spojrzał na granitowy, lekko różowy pomnik rosyjskiego i radzieckiego kawalerzysty, generała Grigorija Kotowskiego. Mierziło go to nawiązywanie i podtrzymywanie radzieckiej historii w Mołdawii" - kurwa, nagle rusycyzm jak z Lizbony do Władywostoku. "Nawiazywat'" to narzucać. A polskie "nawiązywanie" jest tu ni pri cziom... Kiepściuteńko, panie antykomuchowaty oficerze, ale nie od dziś wiadomo, że gorszą od komunizmu chorobą jest antykomunizm.

Tu kolejny problem - Uniwersytet i ulica we Lwowie raz jest "Iwana Franko", raz "Iwana Franki". A czy jest to następca Jana Kazimierza i kim ów Iwan był - jeszcze nie wiem, niebawem się dowiem... 

"Przecież jego rodzince mieszkają obok nas." - n zbędne.

"... specjalnej ,,A'' Służby Biezpopastosti Ukrainy..." - kupuję ten fajny wyraz na B. Później jest znacznie znośniej i podobniej do "Biezopasnosti".

"Cisza w efirii" - kurwa!... W "efirie", jeśli ma być eter (radiowy, zresztą chemiczny też) po rosyjsku... Żadna efiria i w niej cisza... No elementarz, myly państfo...

kilka braków odstępu między wyrazem a nowym wyrazem kursywą - to może być sprawa konwersji na e-book, nie korekty, np. działającej przed drukiem.

"... Calea Victoriei, gdize mieścił się niewielki hotel Majestick" - taka gra słów, że stick? Każdy stick ma dwa endy. "Thelepone Palace" - łoddafak?

"Niewielki czarny wąsik dopełniał jego wyraźnie orientalnego wyglądu" - naprawdę podejrzanie wygląda.

"Major wyglądał, jakby liczył wszystkie mijane, wąskie stalowe kolumny podtrzymujące dach" - ech ,te przecinki.

"Jechali przez dwa dni. Pociąg przemierzał zalesione góry Anatolii. Minął Izmik, aż w końcu dotarł do portu w Mersin. Byli zmęczeni podróżą ze Stambułu." - piękne zdania proste i nawet jedno złożone. Tylko ten Izmik kłuje w oczy, bo Izmir bardziej się kojarzy. No ale może jest - trza by na mapie sprawdzić. Nie chce mi się, nie tego oczekuje ode mnie Centrala.

"Teraz dodatkowo miał on na głowie operację specjalną, którą realizował Wartanian, a w której miał mu okazać wszelką pomoc." - to "a" jest od czapy. I nie do końca wiadomo, kto komu ma okazać pomoc, o której przynajmniej jasno widać, że ma być wszelka. "... traktował ją w szczególny sposób, bo to według jego planu została uruchomiona." - może to coś wyjaśnia. Zresztą nie ma to większego znaczenia...

"... butelkę zimnego wina typu pinotblanc z różową naklejką i czarnymi napisami." - czyli jednak pinot, ale tu bez odstępu.

"Wartaniani" - nie wiadomo, z jakiej paki.

"Do zobaczenie, może ..." - może kolejny błąd przeoczymy?

"... tajne wystąpienie Chruszczowa z posiedzenia plenum KPZR, w trakcie którego opisał on przypadki kultu jednostki i zbrodnicze działania Stalina." - te "przypadki kultu jednostki" wybitnie niefortunne. Jeśli już z głowy pisać, to coś o wpływie kultu jednostki Stalina na ruch komunistyczny itp... Naprawdę nie trzeba tomu "Nowych dróg" przeczytać, żeby taką nowomowę - plus minus zgodną z faktami - wygenerować. A co dopiero będąc bywszym oficerem wywiadu. 

"Wstępne rozpoznanie wypadło jednak negatywnie, a zespół specjalny - spojrzał na Kleinera - odwołany." brakuje czasownika, np. "został". Albo miała być forma bezosobowa, tj. "odwołano".

"W okręgu Caramandel znaleziono diament Prezydent Vargas." - nieporadne. Znaleziono diament, który następnie nazwano tak czy siak. I chyba jednak President, skoro Vargas w oryginale?

"W kopercie był opis znaku, po którym rozpozna Klossego chodziło o najświeższy numer gazety ..." - brak średnika ew. myślnika albo kropki i nowego zdania po "Klossego".

"Po odbyciu w Berlinie specjalnego szkolenia, pozwalającego na pracy w niemieckiej służbie konsularnej, ..." - miało być "na pracę"?

"..., ale to był nie kto inny jak Witek Nowacki, którego znał jeszcze z Tanganiki, a potem jego wieloletni kumpel z lizbońskiego sierocińca." - nieporadne i niezręczne. Usunięcie "a potem" dodałoby wiele.

"Centrala pisze, że ten Wiesentahl" - kilka razy poprawnie, a co najmniej raz tak. Klapa.

"... obrać owoc ze skóry i w całości włożyć go do lodówki lub zamrażalki." - nowy spszent agede musi pod strzechy trafił!

"... Marcusa Schwarcmachera ..." - nie znam się, ale owo "c" wybitnie nieprawdopodobne, skoro zachowano "Sch" na początku nazwiska. Tj. jeśli "c", to "Szwarcmacher".

"Trzykondygnacyjny, z wysokim podpiwniczeniem dom, otoczny drzewami..." - szyk strony dupy od plus litrówka.

"Forreign Office" - Foreign, kurwa no...

"Czułem się dzisiaj, jakbym za bandziorami z UPA albo z Werwolfu podążał. Dawno takich emocji nie czułam..." - ekspresowa zmiana płci.

Czyjaś-tam córka jest raz Isabelle, raz Izabelle. Jakaś mieścina raz Mansur, raz Mansour.

"Miał ponad sześciesiąt parę lat." - że what?

"Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie obrazu, kiedy wychwycił w czasie jazdy do Karbali." - chyba "który"?

"Ja już nie pracuję na Szucha, ale rzecz jasna, zaczekam." - przecinkoza.

"Ale widzisz, oni oboje się nie cierpią." - o jakimś Sznajderze i jego zastępcy (też facecie).

"... popatrzył na znane mu z licznych wędrówek i wspinaczek skalne wychodnie..." - to o ostańcach/skałach Jury.

"...żeby uważał na drodze na samochody z rejestracjami z literami MD, bo z tego miasta podobno pochodzą najgorsi kierowcy w Austrii." - to "z tego miasta" brzmi idiotycznie, bo rozszyfrowania nie ma. To tak, jakby komuś napisać, żeby w Polsce uważał na blachy "WPI" i "WOT", bo z tych miast pochodzą itd. I skąd światowy człowiek ma wiedzieć o Piasecznie i Otwocku? No znikąd, bo potemu jest światowy!

"monumentalny pomnik" - aż się prosi o masło maślane, ale niech tam.

"Guten appetit" - mówi kelner z rzeczownikiem z małej. Ale za chwilę bohater zażera "frutti di marre".

"Overseas Brasi Logistica" - tam nie było Brasil?

"...w mieszkaniu w piwnicy przy North and Road na West Kensington" - intuicja podpowiada, że "End", nie "and". Zresztą co to znaczy "piwnica przy North-coś-Road"? Prawie nic... Dopiero później słusznie wspomniano, że jest to mieszkanie w suterenie. I przecinkoza w pakiecie: "Wygodne fotele, kanapa, (...) telewizor (...), lodówka, a co najważniejsze, wysokociśnieniowy ekspres (...)." 

Winieccy raz stają się Winnickimi.

"Nie milką komentarze ..." - moje też nie Ewedlują.

"Teraz, kręcąc się po swoich ulubionych zakamarkach, zastanawiał się, czy standardowe sprawdzenia wystarczą?" - zbędny pytajnik.

"... folder ze zdęciami" - też bym zaryzykował, że tępa maszyna winna to wykryć poprzez przeszukanie słownika.

"Smierszcz" - zamiast Smiersz, smakowite!

"... po rozmowie nim." - chyba "z nim", dobrze pasuje do kontekstu.

"Nagle, całkiem blisko usłyszeli huk wyładowania atmosferycznego." - przecinkoza. I naukowość. Po prostu piorun i grzmot. Pierdut.

"założył na nos swoje granatowe mont blanki" - kurwa, lokowanie produktu z polonizacją nazwy i dekapitalizacją brendu?

"Zbliżali się do portu, w którym na cumach bujały się białe, nowoczesne jachty, ale i te tradycyjne, drewniane, niebieskie, brązowe, pomarańczowe czy biało-granatowe jednostki." - zdanie godne wyliczanki Freda z "Chłopaki nie płaczą", jakie to zwierzęta żyją w Polsce. I ten kontrast jachty-jednostki... Ech. I od razu dalej, wyraźnie był gorszy dzień:

"Zmiana szybkości wyrwała Caroline, siedzącą na ławce na najwyższym pokładzie, z chwilowego odrętwienia, w które wpadła, spokojnie wdychając morską bryzę. Spojrzała na Marcina, który jak jej się wydawało, intensywnie o czymś rozmyślał i ..." - przecinkoza x 2 co najmniej.

"... nic nie zrobimy, to część tego kontyngentu, jeśli nie cały, będzie wasalem Rosji, a w najlepszym przypadku połowa." - o jedno gie za dużo.

"Co jak pan sam zauważa, w tym kierunku zmierza" - brak przecinka po "Co".

Na Seszelach mają Wildflour Cafe, konsekwentnie. Choć "flower" pasuje trochę lepiej, ale pies z tym. Nie byłem, więc niech sobie będzie dzika mąka.

" ... podważył szczelinę w kawałku drzewa" - chodziło o drewno.