Friday 26 July 2024

Wywczas 2024

- O, pana poproszę... Pan podchodzi sobie do tej listy i pan sobie szuka na tej liście, czy pan jest, i ja pochodzę wtedy do pana i pytam pana, czy pan jest zadowolony, a pan mi mówi: oczywiście, że pan jest zadowolony... I ja wtedy panu dziękuję, rozumiemy się? Dobrze, no to proszę, zróbcie państwo miejsce, pan jeszcze raz podejdzie... Siteczko, panowie! Uwaga... Możemy? Proszę, proszę, niech pan podchodzi... Kamera!
- Poszła!
- Przepraszam bardzo, czy pan jest zadowolony?
- Nie.
- Stop. Dlaczego? Co się stało?
- No bo nie ma mnie na liście.
- A cóż to panu szkodzi powiedzieć, że pan jest zadowolony?
- No, niby mogę...
- Hehe, rozumiemy się, uwaga! Panowie, jeszcze raz... Uwaga, uwaga, z paluszkiem... Jeszcze raz, kamera!
- Poszła!
- Przepraszam pana bardzo, czy pan jest zadowolony?
- Tak szczerze panu redaktorowi powiem, no, jestem bardzo zadowolony...



Takoż na wakacjulu bydło, gdyż pirszy raz od żylnych problemów pod kolankiem udało się zrobić tzw. progres — cyfra żarła, a cyfra wszak najważniejsza. Pogoda żarła istotnie mniej.
 
1. Kolejny raz bez przysłowiowego pudła przeprawa z granicy za Wiedeń. Ba, z jedno przesiadko, bez tych dwuminutówek z bieganiem w Choceniu czy Ceskej Skalicy. Wyjazd z Wiener Neustadt jak zwykle spieprzyłem i krążyłem jak głupi — chyba przez pomyłkę północy z południem. Tak czy siak, do Rohr (rura po ichniemu) wyszło mimo gorącu afrykanerskiego. I przekimałem, gdzie rok temuj, pod mostem.

2. Stamtąd przez dwie koszmarkowate przełączki, Ochssattel i Gscheid, koszmarkowatość drugiej znana od 2016, już trzeci raz się tamoj tarzałem. Kawałek do Mariazell, chwila oddychu i na dół na południe. Tj. do Gusswerk. Nawet sklep niby nieczynny staje się czynny, bo jest otwieranie drzwi karto i samodzielne zakupy. Gorąco, ale wpycham obiad i Drang nach Westen, przez Wildalpen. Potem zjazd do Enns i gorączkowe cokolwiek szukanie miejsca na noclegownię, a późno było i kawałkami stromawo. Za Hieflau podjechałem kawałek, ale niwuja na rozsądne rozbicie się nie znalazłem, zanurkowawszy pod wiadukt. Więc w dół z powrotem; w okolicy dworca niczego nie wypatrzyłem i przy dopływie z jakiejś spiętrzalni czy czegoś takiego, pod wiaduktem kolejowym, za przęsłem. Przęsło oblazłem ze strony krzaków, żeby nie przechodzić — wbrew zakazowi — na teren budowy. Legal. Wszystko pięknie, oprócz pokrzyw, jeżyn itp. w pakiecie: strome zejście do wody, trudno dźwigać wszystko na raz — ubranka po praniu, dokumenty, kasę, bidon na "wodę przemysłową" itp. I owady wieczorem, i gorąc.

3. Następny dzień krótkawy — do Stein and der Enss ino, upał w trzy dupy, a na niebie zalega coś, co groziło burzo, ale później okazało się być nawianym znad Sahary piachem. Pyłem znaczy się. Z sukcesów: okulary zostawiłem na kamieniu po umyciu organizmu, a później ktoś wyżej śluzę roztworzył i poziom wody się podniósł, i polazłem szukać, bo przypomniałem se, że zostawiłem, no i na dnie były, za kamolem. Woda po kolano i wartka, więc nie w kij ani kaszę dmuchał — słowem, nie pierwszy i nie ostatni raz szczęścia więcej niż rozumu.

4. Z racji zapylenia powietrza rest. W tym fatalnie stroma wycieczka do Groebming, gdzie nigdy nie byłem. No bo to nie w głównej dolinie jest, ale za takim garbem jakby, w sensie. Nawet w sprawie powrotu ze sklepu zniesłem jajo, bo — w ramach łatwizny — zacząłem zjazd prosto w dół, ale po paru ładnych kilometrach wyszło mie, że lepiej wrócić i podpedalić pod górkę i zjechać. W nocy niesamowity Księżyc — ledwo bladoszary — za tym pyłem.

5. Wczesny wyjazd, no i Soelkpass, bez zatrzymań. Stromo i zadyszki można dostać. Za Murau obiadek i decyzja, że na lewo za pierwszym odjazdem, czyli przez Flattnitz; łatwiej niż przez Turrach. No i dupnęło z niebios, a ja akurat przy wiaduktu. Organizatorzy agroturystyki podstawili, w końcu płacę i wymagam. A tu panie trzynasta na zegarze, pora walnąć po... tj. jechać dalej, ale nijak nie ma jak, bo zlewa straszliwa i burza napierdala. No więc pod wiaduktem obóz, mycie w zlewie i podziwianie tego, jak ten deszcz nakrapia w powierzchnię akwenu przed zaporo. Po zaporze ludzie łażo, bo to takie ciekawe, więc na absolutnego waleta nie wypada się przechadzać, żeby ludzi nie gorszyć. W nocy też niespokojnie.

6. Rano jeszcze tak sobie, ale szosa w większości sucha i da się zacząć, ale późnawo. Resztówka podjazdu (łagodnie i nisko) i przepchanie się, miejscami z letkim pokapywaniem i groźbo zlewy, za Villach, do standardowej od lat miejscówki.

7. Bez restu, dalej na zachód i jak rok temu — przez przełączkę blisko Kreuzberg i do Lienz na koniec. Końcówka drogi pod letki wiater, co powoduje niejaki wnerw. Pogoda jako tako trzyma, ale z Dolomitów złażą chmurwy.

8. Spakowałem się z rańca, w te pędy na śniadanie do markietu, ale widać, że z zachodu i południa chmury i opad ciągnie. Zamelinowałem się w zacnej kawiarni, a pojazd i dobytek bezczelnie pod daszek apteki naprzeciwko wetkłem. W kawiarni strudel, cola i kawa i ładowanie tego i owego. Za prąd trza płacić. Po względnym wyschnięciu tego i owego z powrotem do obozu, cholera — znów czytelnictwo w świetlicy, kąpiel x 2 itp. pierdoły. I spacer do resztek jakichś rzymskich instalacji.

9. Rano względny klar na niebie, więc w długą do Defereggen i w miarę sprawnie i bez stopu pod Stallersattel. Ba, nawet wycyrklowane tak, żeby za kilka minut pojechać, a jeździ się przecie co kwadrans. Zjazd — jak w 2018 — z poczuciem, że to należy robić wspak, wtedy jest osiąg. Piekielnie strome odcinki po prostym, 80 km/h prawie za darmochę. I od zachodu znów gonią deszczowe chmurzyska, więc ciś, napieraj. W Brunico poczucie niedojedzenia straszliwe, zatem napad na sklep i wyżerka, w tym da się zachlać tanie Tabasco. Bardzo zacnie pali. Jeszcze kawałek do 2-3 razy nocowanego miejsca w St Lorenzen, które wcześniej źle nazywałem jako Zwischenwasser. ("Przepraszam bardzo, omyliłem się..." — Piasecki i kolega, "Lekcja".) Stolik nieco sfatygowany, jedna z ław przebutwiała i resztki leżo w krzokach.

10. Jakaś niechęć dopada, ale w miarę spokojnie do Stern (to tam, gdzie lepiej nie chlać wody z rzeki) i po żarciu — w ramach odpędzania niechęci — Valparola na lekko, tj. po stanięciu polisz-kempu pod przejazdem wśród rupieci. Czas przyzwoity, nieco ponad godzinę. Na poboczu spotkana żmija zygzakowata szt. 1. Pogoda lepsza. Oczy swędzą, ale czytam zajadle, ocierając.

11. Nazajutrz konflikt planów z przewidywanymi możliwościami, no bo na Fedaia chciałem, się poprawić że niby; ale to korba potworna, a i z południa dalej sine kłęby nadciągają. Walkower.
Lewe oko prawie nieczynne, swędzi, piecze i łzawi, więc jadę na jednym; nieprzyjemnie. Bez ociągania się zrobiona Gardena i wytrwale w dół, do spiekoty w Bolzano. Tam obiad i poczucie, że jak się nie ruszę, to zdechnę, jak parę lat temu, kiedy z Lavazzo się zwiezłem. No więc do Meranu w te pędy, ale poty siódme się leją przez pory w tapicerce. Co ileś przystanek na chlańsko, a siknąć nijak nie ma chęci. W Meranie jak zwykle krążenie, ale jak na tzw. optykę się zlokalizuje właściwo dolinę, to idzie. Ścieżko do góry i cyk — pierwsze pięterko Vinschgau. Chłodniej. I dalej spokojnie z wiatrem w plery i śledząc czujnie pogodu, bo źle cały czas cholera wygląda i zaczyna kropić. Ale dobrze, bo tymczasowy daszek jest — jakiś opuszczony bar; Goldrain. I na dodatek drzwi po odsunięciu zasuwki puszczają. W środku burdel jak nieszczęście, rozwałka i śmieci i aromat pomieszczenia taki se. A do kąpieli prawie kilometr — podjechać z kilometr, wymyć się, wrócić i spać. Zdanżam przed opadem.

12. Niedziela. Marne 20 km z ogonkiem do Prato, za ruiny czegoś-tam, naprzeciwko elektrowni, gdzie obozowanie straciło swój urok sezon-dwa temu, bo dmuchawę diabli wzięli przy przebudowie. Obóz, zakupy, zlewa, żarcie, czytanie...

13. Rest. Higiena przy lokalnym potoku w resztkach deszczu i wśród mokrych drzew, wycieczka do kąpieli w jakimś rowie, zapewne oddzielonym od Adige, stamtąd pedałunek na bosaka z powrotem, zakupy, wyżerka, czyszczenie napędu, zlewa, czytanie, montaż i oliwienie napędu, wyżerka, czytanie, sen.

14. No-oo... ("Jesteś pan... zbiorem molekuł!") — po zwinięciu się i zrzuceniu ładunku start i Stelvio w 2h30m, czyli 10 m więcej niż w szczycie formy (2017-18). Rzecz jasna bez zbędnego tykania obuwiami asfaltu po drodze. "Brrrawo Jasiu!" Po drodze jeden świstak w pozycji stojącej, wydający dźwięki ostrzegawcze. Na górze zimno jak nieszczęście, jakieś 5-6 stopni, północne stoki praktycznie całe w śniegu. Ruchy, po pizzy i coli ma się rozumieć. Drgawek nie ma, ale łapawice założone jak się patrzy. Jak się nie patrzy też. W Bormio zdążam na ostatnie 3 minutki czynności sklepu, jakieś podręczne kalorie wciągam i jeszcze na chwilę na górkę do miasteczka, coby czepek, kask i zgrzebną koszulę przeprać, tudzież bidony uzupełnić i nachlać się. I w dół, panie tego... Lekko wieje w ryj, ale nie ma się co mazgaić. W Villa di Tirano wyszukuję podchodzące miejsce na nocziowkę i zaczynam węszyć za kąpielą. A zejść oficjalnych do Addy nie ma niby. Nagle ("WTEM!") podjeżdża gość pod dom, za którym zostawiłem bety i zaczyna się kręcić — stwierdziłem, że lepiej się opowiedzieć i spytać, czy noc razy 1 można spędzić na trawniku... Można. Choć raczej rowera & co. nie zauważył. Dobra. Kąpiel — pod mostkiem kolejowym. Trzeba nieco zspiąć w dół, dbając o kolejność przenoszenia rzeczy i żeby nic nie wpadło w nurt. Samo zejście też niczego sobie — oglonione kamole. Wyjście z wody też lekko nerwowe — płytkiej dwójki trza się wiarygodnie przytrzymać i zabalansować. Chmury znad Berniny i okolic suną, ale nie pada. Przenoszę się do zdezelowanej przyczepy camp., w środku m. in. pudełko z kreatyną. Prochu nie jadam, jestem uczciwym sportowcem. Żarcie, czytanie, utrata przytomności.

15. Niechęć... Wredne chmury, a wg prognoz na przełęczy 6 stopni. Więc do miasteczka po prowiant, powrót i schemat wiadomy. Lekko kropi, ale niewyraźnie. W nocy przez chwilę wyraźniej.

16. Wypadało się, dziadowstwo. Śniadanko i w drogie, nie było mnie tu od 2017 chyba. Dwa stopy po drodze — jeden w miejscu długim i poziomym, możnaby nie liczyć, drugi z racji czerwonego światła i ruchu jednostronnego. Ale i tak bym dojechał w ciągu, kto nie wierzy, kij mu w szprychy. 2h45m. Jak dla mnie nieźle. Zwózka do Pontresiny pod wiatr, obiadek i na zachód. Przegapiony odjazd na Julierpass, bo oznakowany jest odjazd przez tunel, a więc rowerom zakaz. No a żeby na legalu wjechać, trzeba wiedzieć, że do Silvaplany trza się udać. Trudno — starymi, przetartymi ścieżkami przez niby-przełęcz Maloja. I daleko w dół, aż za miejscówkę, z której tak ładnie Badile widać. Kąpiel w warunkach luksusowych i nocleg dogadany z managementem fermy z kozami. Mondraki te zwierzaki, jak się człowiek zbliża, to pobekują i zaczynają się niepokoić. A much od jasnej cholery, obłażą wszystko, ale przynajmniej jest cień. Grozi opad, ale nie pada.

17. No i trzeci udany dzień — spadunek do Chiavenny i stamtąd Spluga w czasie o minutę lepszym niż 6 lat temu. Ha. 2h35m. Pewnie dzięki znów nieprzesadnej temperaturze, zwykle bywał tam cholerny piekarnik. Spluegen i na spokojnie do Thusis, obiadopodwieczorek zapoznawczy i spokojnie pod górkę do Tiefencastel. Chyba w 2016 tam kimałem i tak samo gałęzie brzózek przeszkadzały w zlezieniu do wody. Pretensji od spacerowiczów z pieskami zero.

18. No i czwarty udany dzień, przeciągnięta "na raz" od Berguen Albulapass w godzinę i kwadrans. Jednak pamięci do stromizn nie mam, a właśnie w 2016 zdawało się to nagle takim osiągnięciem... No i głupio jednak, bo solidny "w ciągu" podjazd należy zacząć wcześniej. Po zjeździe do La Punt długo i żmudnie w dół, do Ried. Z tyłu chmury i chyba deszcz. Deski sprzed roku na swoim miejscu!
Inn niesie wszystko — to piłka, to butelka, i od cholery drzew. Okorowane przez podróż rzeką, nie żadne tam spłukanie składu pociętego drewna. Żywioł taki, że zgroza bierze.

19. Niedziela. Rest, leje. W nocy też, i poziom wody w Innie podniósł się okrutnie, a w potoku, który wieczorem posłużył do higieny organizmu, prawie pół metra wyżej. Drugie tyle i dojście do desek będzie zagrożone. Rano wciągam trzy banany, które miały być na start. Tualeta poranna w deszczu, chyba trzeci raz w życiu — nie lubię, jak mi pada na plery i łeb. Z powrotem na górkę i czytać, ew. przysypiać... Około południa głód wygania na pieszą wycieczkę do stacji benzynowej, bo wszystko zamknięte. Kawałek podejścia nielegalnie, bo stacja przy drodze ekspresowej, ale xuj tam. Drogo. W drodze powrotnej pizza u Turka. A za 5h druga. Szerokim gestem; wracam obżarty, jakiś czas spaceruję nad rzeką, która zaczyna zapełniać jakieś awaryjne zbiorniki. A wieczorem pojawiają się strażacy i uprzejmie każą się zwijać, bo ni cholery nikt nie wie, ile jeszcze skoczy ten stan wody, w sensie do góry. 8 km pedałowania, po drodze camping na drugim brzegu, któremu nie brakuje 0.5 m do totalnego zalania. Stop pod Fliess, tam jakiś przystanek wyraźnie zamieniony na śmietnik. Można spać wśród śmieci, jak kto ceni dach nad głowo.

20. Z rańca szybko do Landeck, tam lekko kropi, ale przestaje jak na zawołanie. Środek doliny z niebieskim niebem, wszystko po bokach, zwłaszcza od południa, zajęte. Odpuszczam Oetztal i w Innsbrucku Brenner. Czyli szansy na danie nurka w Dolomity się pozbawiam. Ech, samołozowanie, jak nic... Zatem dalej — do Zillertalu, a tam czysto. Tunelem, parę km beznadziejnie zasamochodowioną szosą i ścieżkami nieco ponad 10 km przed Zell am Ziller łapię zacny obóz pod wiaduktem i z dostępem do wody, lekko krępującym, bo z drugiej strony widać. No i wuj.

21. Szybko do Zell i pod Gerlos, na której byłem tylko dwa razy — w 2001 i 19. Podjazdu od zachodu nie pamiętam za cholerę, zwłaszcza długaśnego odcinka praktycznie po poziomicy. Dojmująco stromy początek, pot zalewa. Po szczytowaniu chwila na zeżarcie zapasu czipsów i w dół, Pinzgau to się nazywa — zabawnie. Lekko wieje w ryj, gorąco jak diabli, ale ciągnę aż do Bruck, z zamiarem na po-następny dzień wiadomym — Hochtor od północy "na raz". Do sklepa zdążam, ino obóz robię w miejscu delikatnie mówiąc niewystarczającym, jeśli rozchodzi się o zasady tzw. konspiracji.

22. Rest. Upał jak cholera, na szczęście do rzeczki parę metrów. Drzewa nie wystarczają, więc prokuruję cień z kawałka blachy falistej, ale że czarna, to i tak sieje w plecy i w bok. A i słońce od góry łeb przysmaża; załamka. Wieczorem zbiera się wiadomo co. Toteż bunkruję rower pod blachą, zgiąwszy uprzednio siłą nadeptu i bicepsa, a samemu wczołguję się ("nogami do przodu") do wywalonych tam stalowych mebli; nie tyle kuchennych, co punkto-gastronomicznych. Słabo, że na rozprostowanie ciała nie ma miejsca, ale wybrzydzać nie będę. Burza, zlewa, grad, wicher, na szczęście przez 95% czasu wieje w dobrą stronę, a przez pozostałe 5% należy chronić dobytek przed zmoknięciem, wystawiając łydki i dłonie do otworów po szufladach, których brak. Drzwi poziomo zasuwane niżej na szczęście szczelne. Tylko odlać się z takiego miejsca i w takiej pozycji nader trudno, ale potrzeba matką wynalazków.

23. 5:30. Niebo dalej zawalone, szybko zrzucić gruz, spakować sprzęt i chodu — na stację. Za 10 siódma odjeżdżam i chyba zaczyna się przecierać. Xuj, za rok zrobię... O 23:00 ląduję w Mezimesti, cokolwiek wypruty, i z ulgą stwierdzam, że wszystko mokre. Kakao z automatu i do snu, a o 4:30 rano zbieram się do jazdy...

Chciałem zaznaczyć, że liczba spotkanych świstaków nie spełniła moich oczekiwań. Na następny rok nagonkę poproszę o przygotowanie przynajmniej pięciu sztuk, w tym dwóch fotogenicznych. Dziękuję z góry (ok. 100 m npm).

Całość prawie 1600 km.
 
Przeczytane 3 książeczki śpików — M. Falińskiego, 1 Kafira i 1 Severskiego (ten pl. Senacki, nareszcie bez sajensfikszyn) i 3 też tego Wincentego dawniej przeczytane, ale drugi raz. Dla upewnienia się, że nic nie przegapione.

Nauczka: jak na początku się oszczędnie gospodaruje najlżejszym biegiem, później dzieje się dobrze, jeśli chodzi o siłę. ("Miej tyle siły, żeby inni myśleli, że to technika".)

No comments:

Post a Comment