Friday 2 September 2016

zapiski leminga, XIV

kino jest najważniejszą ze sztuk!



Ponieważ od zawsze lubowałem się w oglądaniu (PRLowskich i nie tylko) gniotów*, stwierdziłem po kolejnych enuncjacjach: nie mogę się doczekać premiery. Kupię bilet, bo wypada być humanitarnym wobec odtwórców tego i owego, zasiędę we fotelu i obejrzę. A już jak kuzyn Naczelnika miał pono być konsultantem ds. obyczajowych, to obowiązkowo - może momenty będą. Być może zaopatrzę się w torbę na łeb i jakieś stłamszacze pomruków, kaszlnięć i skurczów przepony, bo przecie nie wypada. Szczególnie, jeśli wokół będą widzowie o nastawieniu wzniosło-słuszno-chmurnym, których uczuć obrażać nie będę chciał, coby pozwu z par. 196 nie dostać.


W oczekiwaniu na premierę pozostaję

z niezdrową ciekawością, W.N.


* w mojej klasyfikacji gniot to taki wypust środowisk (od)twórczych, najczęściej film, który jest dziwacznie, "źle", zawstydzająco, etc. zagrany albo napisany. Tak, że widz, nie mając najzieleńszego pojęcia o sztuce, czuje, że jest coś nie tak, że jest coś inaczej itp. Ja nie mam pojęcia, przysięgam na honor absolwenta przedszkola nr 303 przy Portofino we wsi Warszawa.

Ciekawe u niektórych przyjemców sztuki jest to, że niekiedy stosowna dawka gniotowatości odpowiedniego sortu powoduje, że oglądamy dziełko doznając przedziwnej mieszanki masochistycznej radochy i Schadenfreude, przy czym owa "Schade" odnosi się zarówno do wykonawców (fachowcy określają to chyba mianem "drewnianej gry") i/albo autorów (choćby przygody Stirlitza - zagrane jest wg mnie kapitalnie, ale scenariusz?... No właśnie). A więc fascynacja, co dalej, lekkie zażenowanie sobą, że się jeszcze ogląda, współczucie dla "tamtych", a może próba zastanowienia się, jak też współcześni to odbierali? Był taki fragment o "Opowieści o prawdziwym człowieku", oglądanym przez trzynastolatków w "Księdze Urwisów".

Może "krótka lista" (termin zapożyczony od któregoś z braci Kaczyńskich przy okazji nerwowej rozmowy z red. M. Olejnik; sprawa zakończyła się różami bodajże... czyli chyba Lech?)

- "Daleko od szosy" (obciachowość ogólna),

- "Najważniejszy dzień życia"... sam nie pamiętam. Było to lekko gniotowato-słusznowate.

-  niektóre momenty w "Zmiennikach", niestety...

- każda scenka w "07-zgłoś się", gdzie jest por. Jaszczuk. On sam był jednym wielkim gniotem jako postać, a zagrany był w porządku. Odrodził się później pod postacią "wujka Mundka".

- Zanudzi i "Persona non grata", wątki rosyjskie. Grube nici...

- "Życie na gorąco" (scenariusz i gra; całość ratuje muzyka),

- "17 mgnień wiosny" (scenariusz; stąd żarty),

- trochę PKF z czasów przaśnych i słusznych,

- "Skazani na siebie" W. Sokorskiego. Gniot, ale aż się obraz przesuwa przed oczyma. Choć oczywiście bardziej pouczające są wg mnie "Romans z komuną" i zupełnie nietypowa "Udana klęska", z której "Wujek Chłodek" wychodzi w aureoli... Sam nie wiem kogo. Trzeba przeczytać, żeby zacząć próbować rozumieć. Ja jeszcze nie ochłonąłem i nie zrozumiałem, może przebrnę drugi raz.

- kilka odcinków IPNtv, w tym kilka razy "gadające głowy" z udziałem red. Cezarego Gmyza, ale kilka razy jednak, ąąąą, pomijałem -- gniotowatość pt. "grube nici". Mieszczą się w tej kategorii także nowsze gnioty parapatriotyczne, zwłaszcza "Tow. Generał" nobliwego pana Grzegorza Brauna i "Odkryć prawdę", bodaj pani Alicji Czarneckiej. Jak to by ujęto w "Testosteronie" (który gniotowaty wg mnie nie jest), "bardzo udany show". podobnie wypracowanie Antoniego Macierewicza znaje w skrócie jako "raport WSI" - wśród merytorycznych i być może uzasadnionych tez pojawia się tam tyle naiwnego "wypełniacza", że człek zachodzi w głowę, czy łune tak na poważnie, czy jajtza sobie jednak robią?

- niektóre scenki kilku odcinków "Dekalogu" jawią mi się jako gniotowate. Chyba najwięcej jest ich w odcinku o żydowskiej dziewczynce uratowanej w czasie okupacji, która długo po wojnie wraca do W-wy dokonać powrotu do korzeni i rozrachunku z przeszłością. Nawet nie pamiętam, czy milczący Barciś ratuje sytuację... nie mówiąc o tym, że nie pamiętam, które to przykazanie. Ale w kilku scenach jest dziwacznie i dyskomfortowo i ma się poczucie, że ktoś przysnął nad tematem i wrócił do niego rano na kacu... No i w pierwszym odcinku, jak ciocia synka programisty ("dir /w" wykonane w którymś z katalogów ChiWritera!) czy lingwisty (kapitalna scena wykładu...) opowiada o tym, że nasz papież jest dobry i że bóg też. "szczym do ludzi" -- biorąc pod uwagę, że odcinki o córce i ojczymie, o zabijaniu, o miłości, o znaczkach i łojancie na onkologii są mistrzostwem świata i okolic...

- muzyka...  Gniotem pop-metalowym (bodaj pierwszym w historii) jest "Escape", tj. refren, i to nieznośne "ołuouł" w "The Unforgiven", bo trąci na wiorstę bodajże NKOTB... A z kolei rozrachunkowo-mizoginiczne wyroby Ryżego Dejwa są dla mnie do przyjęcia, nawet "Almost Honest" jako żart.

Co nie jest gniotem? Nirvana, hiphop, Myslovitz, piosenki o miłości bez "jaja". Jak to ujął nieodżałowany Jeff Hanneman, "I hate happy music". Przykładem piosenki o miłości z jajem, której da się posłuchać może być "I Love You Babe" z towarzyszeniem wiadomej dwójki.

Czas kończyć to międlenie o duszy Maryny, bo dłuży się to niemiłosiernie, a robota Cze-Ka.

No comments:

Post a Comment