Friday 7 October 2022

metal religijny

Od paru(nastu?) lat noszę się z zamiarem wyrzygania z siebie niechęci do współczesnego metalowego fanboyismu. Czyli kultu domniemanej kompetencji/wirtuozerii przedwcześnie zmarłych. Burton to najlepszy basista na świecie, Schuldiner gitarzysta, Samuelson - bębniarz. Tępa idolatria i stadny instynkt w najczystszym wydaniu - coś, przeciwko czemu (jak się zdaje) metal był od zawsze. A może nie?

Otóż zły to kierunek, towarzysze. Mnie wystarczyło doświadczenie z izolowaną ścieżką basu do Majstra Od Tapet, żeby w Burtona zwątpić ostatecznie, choć numery z kaczką i przesterem były fajne, no i Orion tyż. Najtrafniej określił go następca - the Jimi Hendrix of bass - trafnie, bo onego J. H. jakoś nigdy nie poważałem, a ludzi twierdzących, że to najlepszy gitarzysta w dziejach, lekko obśmiewam. Kawałki chwytliwe i efekciarskie, ale warsztatowo rzecz biorąc były setki lepszych. Z kolei Death to kupa syfu (może "Zombie Ritual" ma zabawowy wschodni motyw) i dwa bardzo rozsądne albumy ("Human" i "Individual Thought Patterns"), z odleciano-ezoteryczno-popiardującymi tekstami, ale muzyka wg mojego degustibusa broni się. Karniak za straszliwie okaleczonego "Painkillera" - don't mess with the classics. Podobnie jak Slayer z "Born To Be Wild" ("Dissident Aggressor", gdzie wysokie rejestry Robcia podrobili sobie gitarą jest do zniesienia; ostatecznie Robcio głosik ma, nie ma to tamto!).

A skoro Statler i Waldorf się włączyli, weźmy takie zjawisko jak "The Big Four". Jedyną grupą, która jako tako trzymała się tam jako grający thrash, był Slayer. Metallica pewnie do "Justice" włącznie, z wyłączeniem czysto popowego "Escape" - ach, ten refrenik... Megadeth - jakkolwiek muzycznie poważam ich najbardziej - praktycznie nigdy nie był czystym thrashem - może na "Peace Sells" są jakieś akcenty, może jakiś pojedynczy riff w "Five Magics" czy "Lucretii". A nad Anthrax, który poszedł śladami Murzynów i zaczął melorecytować, litościwie spuszczamy żelazną kurtynę milczenia. Jak można - mając obok choćby Annihilatora, Exodus, Overkill czy Kreatora - mówić o tych trojgu z "czwórki" per thrash - po prostu nie rozumiem. Chyba że spisek wysoko postawionych działaczy szołbizu.

Podobnie Sepultura - po wydaniu fenomenalnego wg mnie "Arise" panowie utyli, zaczęli uprawiać psucie gatunku z jakimiś łebkami z okolic hc. Jako 15-letni wówczas czytelnik świerszczyka pt. Metal Hammer literalnie przebierałem nogami w oczekiwaniu na "Chaos AD" i... dupa blada. Co za gówno otóż! Po "Roots" z jakąś twarzą typu Fiat Multipla na okładce w ogóle nie śledziłem, co z nimi. Podobno się porozstawali, no i dobrze. Szanować się trzeba. Na poprzednich trochę razi nawalanie trytonami a`la Slayer i odgrzewanie kotleta z "The Call Of Kthulu". Na pewno na "Beneath..." i chyba na "Schizophrenii". Niby słuchalna rzecz, ale z fatalnym miksem czy postprodukcją czy czymś-tam - tj. czymś, co w warstwie czysto brzmieniowej sprawia, że na tle "Bestial Devastation", "Beneath The Remains" i "Arise" jest to - znów: w moim odbiorze - album niestety gówniany.

Ortodoksja w tej muzyce to podstawa poważnego spojrzenia. Metal jest jak tradycja i scholastyka. Słuchanie i słyszenie tego samego. Tekścik "Metalchurch" polecam. Reszta to poza na innnowacje, niekonwencjonalność itp., niebezpiecznie ciążąca w kierunku tow. Malewicza i jego "kwadratu". Kwadrat może maznąć każdy. Podobnie jak każdy może zestroić 15-strunowe wiosło do stanu "makaron" i wydawać z niego pierdy. No i chwała mu, ale nie na tym metal polega. Ba, każdy może popełnić "uzasadnienie" dla analogu kwadratu - patrz niesławny film z Metallicą.

Lo and behold. Stara huta zadymiła. Habemus ferrum.

No comments:

Post a Comment