Monday 19 September 2022

w kwestii Ż.

Rzecz, o której zapomniałem. A niech wisi, przynajmniej nie utonie. Daty nie pamiętam, ale prawdopodobnie wiosna 2022.

W ostatnio nabytej GW przeczytałem dwa wstrząsające wywiady: z J. Bikont (na kanwie wydawanej właśnie "Ceny") i M. Grynbergiem, zapowiadany okładką "Wolnej Soboty", "Antysemityzm nasz polski". Do powstania niniejszego wyrzygu przyczynił się także prof. Hartman w jednym z ostatnich felietonów w "NIE".
        Dodatek do GW przeszedłem w zasadzie jednym tchem, choć kilka razy sapałem ze złości. Zapytuję retorycznie: dlaczego, drodzy towarzysze pochodzenia żydowskiego, między przekazywaniem spraw ważnych, próbujecie — w ramach domniemania niewinności chcąc nie chcąc — ze mnie zrobić antysemitę? I tak się wam nie dam, na przekór! Bo jestem odporny na propagandę, a na tłoczenie w łby — w szczególności mój — istnienia antysemityzmu ogólnopolskiego reaguję źle. Bynajmniej nie z jakiejś miłości do narodku znad Wisły ani sympatii do autentycznie tym nastawieniem (antysemickim) zarażonych; nie żywię takowej, zdarzało mi się ją zwalczać. Mam się za ostrożnego patriotę i polakożercę w jednym; po prostu nie znoszę nieuprawnionych uogólnień. Stąd niegdysiejsza walka z elementem antysemickim w Polsce, tj. próbami dyskusji i dociekania, o co też naprawdę im chodzi, zanim przekonałem sie, że to w znakomitej większości przypadków umysły zwichnięte, wpadające w szufladkę "chory z nienawiści". Unikając dyskusji, czy litr wody ze 100g soli to czysta woda, czysta sól, czy słona woda, zacznę od próby wglądu w problem przez samodiagnozę. Bo w 100% zdrowy "w kwestii żydowskiej" nie jestem i być nie mogę — chyba ze względu na sposób ustalania standardów przez ten odłam WHO, osobisty charakter(ek) oraz bycie Polakiem, na co nic już nie poradzę...
        Spojrzenie w przeszłość. Czy jest to wycieranie nią mojej brudnej gęby — niech ocenią inni. Otóż w lasku drzewek w wiadomym instytucie figuruje to dla mojej prababcia i jej siostry, bo tych czy owych w czasie okupacji przechowały. Zresztą z przeszkodami w postaci donosu Niemcom o sprawie w wykonaniu księdza; o tyle dobrze się złożyło, że prababcia dzięki temu w tempie ekspresowym straciła może nie wiarę, ale związki z Kościołem kat.; do tego stopnia, że przed odejściem na tamten świat o obecność funkcjonariusza w.w. ekspozytury Watykanu nie poprosiła. Po hecy z donosem rodzina z Łodzi musiała wiać do Warszawy, a wujek Zbyszek, kuzyn dziadka, wziął udział w kolejnej hecy, którą z lubością określam (za kimś) jako pochlastanie warszawskie, przy czym ubliżam tu organizatorom, nie uczestnikom, a tym bardziej nie ofiarom. Ale wróćmy do owych Żydów: ludzie ci jeszcze w czasie wojny w jakiś — nieznany mi do dziś — sposób przedostali się do Stanów, gdzie ciężko pracowali, studiowali, porobili kariery, stali się dobrze sytuowani, a nawet zamożni. I bodaj przez całe życie istniał w rodzinie związany z nimi klimat dwoistości... Po pierwsze: faktu, że przeżyli czasy Zagłady i byli z tego powodu — nazwijmy umownie — dziwni. Po prostu kontrastowali z resztą znanych nam ludzi. Zwłaszcza dzieciom (rocznik ca. 1980), które o przeszłości wtedy wiedziały niewiele. Z jakichś przyczyn nie powiedziano nam wcześniej niczego w rodzaju "ten pan jest Żydem". Nie mam poczucia, żeby ktokolwiek z tego powodu ucierpiał... Jeden z ocalonych to człowiek-legenda, Abraham Frydman, zwany po prostu Abą. Adwokat, zamożny, gminna wieść niesie, że zdarzało mu się bronić w sprawach, gdzie poszkodowanym był ten czy ów polonus, co zleciał z drabiny. Zapewne zatrudniony w US na czarno i bez ubezpieczenia, jakoś tak. A czy Aba bronił polonusa, jego nieoficjalnego pracodawcę czy ubezpieczyciela  nie wiem. Po latach należy stwierdzić, że był na swój sposób dobry, ale z bagażem odchyłek, z których kleptomania jest od zawsze w rodzinie najweselej wspominana; szczątki bielizny hotelowej czy serwisów (np. z Victorii), sztućców z LOT-u, Delty czy Lufthansy (metalowych rzecz jasna — bogate czasy były!) do dziś walają się w ramach spadku po dziadkach w kilku domach. Opowieści o stopniu rozwydrzenia dzieci, za których mazanie po ścianach hotelu nie raz przyszło Abie płacić, itp. Tak — to było pełne sprzeczności. Bywał Aba gościem kłopotliwym, bo miał też drugą stronę — jakkolwiek paradoksalnie to brzmi przy kleptomanii — hojną. On pomagał. Dawał, o ile wiem, dziadkom trochę kasy za elementarną pomoc w rodzaju "rozesłać do klientów swojej kancelarii po pocztówce na Boże Narodzenie czy Wielkanoc", czy za prowadzenie lokalnych rachunków itp. A w ramach "gość w dom" bywały prawdziwe huragany — a to 5 kg wędzonej makreli, a to -naście paczek pączków (koniecznie od B. na Nowym Świecie), a to jeszcze coś — potrzebne, obojętne, niepotrzebne. Po prostu — właził człowiek z zieloną walutą do tak-se zaopatrzonych sklepów (pamiętam to szczególnie wyraziście w końcówce lat 80tych) i zgarniał, co krzywo leżało. Ew. do Peweksu, gdzie raczej to i owo bywało. I ten kompleks jedzenia — kupował w strasznych nadmiarach, żeby "było co jeść", choć przypuszczam, że kto jak kto, ale dziadkowie nie mieli z tym problemów, skoro zarabiali nieźle i istniały nie tylko wzmankowane Peweksy czy alternatywne źródła zaopatrzenia (choć sklepów "za żółtymi firankami" raczej nie było, ale w powiedzeniu o wyżywianiu się rządu też coś jest). Było też dużo znajomych, regularnie kursujących na szeroko pojęte Wschód i Zachód, wraz z systemem (czy bagażem?) próśb, zobowiązań, usług, przysług itp. Mam stąd szczególną awersję do tego typu układów, czasem nawet odrobinę dworskich.
        Nigdy natomiast by mi nie wpadło do głowy, że Aba się jakkolwiek odwdzięcza. Robił ludziom w szeroko pojętej rodzinie drogie — jak na PRLowskie standardy — prezenty, sprawiał chwilami mnóstwo kłopotów przez sposób bycia, ale o przeszłości było cicho. Jeśli w ogóle mówić o wdzięczności, to prawdopodobnie powodował u ludzi uczucie wdzięczności wobec siebie. Prawdopodobnie miało to miejsce także w relacjach z innymi, ale nie znam owych innych. Pomagał. Przynajmniej tak to wyglądało dla mnie, może do 10. roku życia, zanim paru rzeczy nie zrozumiałem.
        Co ciekawe i w czymś załamujące, istniał — bo kończy właśnie wymierać — w rodzinie niewielki odłam rzeczywiście polsko-katolickiego chowu, który Żydami jako takimi — z nadania autorytetów pokroju ks. proboszcza, a później Henia Pająka i Radyja z Torunia — pomiatał jak umiał. (Wybiegnę naprzód: więzów krwi z tymi ludźmi nie mam, odpowiedzialności za nich też nie biorę — po prostu "nie poczuwam się".) Co bardziej dla mnie gorszące: z pomocy Aby w kwestiach typu "urządzić pociotka w US, coby pociotek trochę nazarabiał" ludzie ci korzystali bez mrugnięcia okiem. Powiedzieć "hipokryzja" to nic nie powiedzieć. Nie wiem nic nt. tego, czy Aba o tej zapiekłości wiedział. Mam nadzieję, że nie. Jeśli wiedział, tym bardziej rośnie w moich oczach. Zresztą przy okazji "saksów" owych pociotków dostawało się od zapiekłych Polaków — oprócz Żydów ("że wszystkim rządzą itp.") — także Murzynom i chyba Latynosom, w pakiecie pod zbiorową nazwą "czarnota". Czemu i za co? No jakże — źli, bo Polakom w US pracę zabierają, robiąc za półdarmo! Ciężko rozsądzić, czy taka postawa zasługuje na śmiech czy płacz, opuszczenie wszystkich kończyn, czy próbę tłumaczenia. Ponoć próby były, ale z typowym w takiej sytuacji skutkiem: mnóstwo grochu rozmazanego na ścianie.
        Tego rodzaju pomruki i wybuch tzw. wolności słowa na początku lat 90. sprawiły, że dotarł do mnie problem antysemityzmu w Polsce. Pamiętam zderzenie z "NIE" Urbana i zamieszczanymi tam wyimkami z okolic Radia Maryja. Na co, rzecz jasna, wyregulowałem co rychlej odbiornik i parę dni nasłuchu przekonało mnie, że Urban czy jego pracownicy w tej kwestii nie kłamią. Dziś można powiedzieć, że antycypowali powiedzonko swego Szefa — no tak było; nie zmyślam... Do tego produkcje typów spod tej gwiazdy, pod którą szlajali się Bubel, Kąkol, czy wspomniany Pająk, Nowak czy reszta ferajny Rydzyka. Od-solidarnościowa idealizacja II RP, odgrzewanie postaci takich, jak Kolbe, Hlond, Sapieha, leśna bandyterka (bo nie jest to wcale dzieło ostatniej dekady, rehabilitacja NSZ zaczęta została w latach 90.. m.in. w "Rewizji nadzwyczajnej", co głośno i rzeczowo krytykował gen. Rozłubirski, bardzo ciekawa postać z kręgosłupem wg mnie granitowym). Czy wreszcie postępowania cywilów w czasie wojny. Do upadłego będę się kłócić, że nie przeżywszy koszmaru okupacji nie da się tego wszystkiego ocenić dziś. Bardziej dla mnie wiążąca i wystarczająca do wydawania ocen kategorycznych i prawie uogólniających jest postawa Polaków wobec mniejszości przed II WŚ. Dyskwalifikująca dla narodu czy społeczeństwa w ramach aspiracji do jakiejkolwiek cywilizacji czy dojrzałości.
        Do tego obrazka polskiego antysemityzmu należy dodać — bynajmniej nie podczepiając się pod skalę cierpień M. Grynberga — także własne doświadczenia tego rodzaju w szkole. Bywałem czasem za tego prototypowego "Żyda" czy "Żydka", bo z paru przedmiotów byłem dobry, chętnie się tego i owego uczyłem, starałem się dostać do dobrego liceum. A że w podstawówce w klasie było też kilkoro tzw. przegranych, to było od kogo oberwać właśnie z tego klucza. Chyba łączyłem to wtedy po prostu z prymitywnym katolicyzmem rówieśników, a raczej obligiem uczestnictwa w szkolnych zajęciach — ów katolicyzm jakoś tam betonujących. Oczywiste zdawało się, że moje nieuczęszczanie na religię było przedmiotem zazdrości niektórych — można wcześniej sobie pójść, później przyjść, ew. poszlajać się godzinę w ramach "okienka".
        Przez te sygnały i wpływy, także od środowisk z okolic Gazety Wyborczej, wprawionych w potępianiu radyjomaryjności i okolic, wyrosłem na  antyantysemitę. Kompletnie nie znając Żydów ponad to, co opisane wyżej. Odruchowo uznawałem, że skoro takie jest otoczenie polskie, winien jestem im jakąś solidarność (pod żadnym pozorem nie mylić ze związkiem zawodowym!), a części Polaków chyba coś w rodzaju potępienia czy pogardy.
        Nie mam pojęcia o tym, jacy oni są — ci "wszyscy Żydzi" — właśnie dlatego, że nikogo takiego więcej nie znam, a Aba i okolice byli mocno specyficzni; że nie wspomnę (czyli wspomnę) o niemożliwości określenia. Bo przecież nie ma wspólnej tożsamości czy cech dla "wszystkich". Ludzie są różni. A niektórzy jeszcze sobie dziecinnie życzą, żeby różnić się pięknie. Nie wiem, jak tam z tym pięknem jest. Lubię pozytywne stereotypy o nich — choćby ten nacisk na edukację dzieci i stawianie na rozwój, niechby i karierę. Uwielbiam ten humor (zwłaszcza w ich samych wykonaniu!), i za absurd uważam oburzanie się na "jewish jokes" — w imię rzekomej poprawności; podobno coś takiego jest. Do licha, skoro sami opowiadają i się śmieją? To może być tylko zaleta, ba — cnota.
        W wywiadzie z M. Grynbergiem ubodło mnie nagłe (w znaczeniu rosyjskim — gdzie nagłyj oznacza bezczelny) utożsamienie — przez przemilczenie — elity intelektualnej z Żydami. Że bezpośrednio po wojnie i po Marcu w ten sposób Polska się pozbywała elit, a w czasie wojny zapewne zlikwidowali ją Niemcy plus polski element typu szmalcownicy i zbrodniarze. Tak, to wszystko było, ale nie wiem, jak na to reagują ludzie nie-żydowskiego pochodzenia, którzy skończyli w Polsce przyzwoite studia i pracowali umysłowo, będąc ponad średnią (czy medianę) wykształceni i inteligentni. I upraszam nie wyciągać nikomu detali, od którego mianowicie pokolenia ktoś tam jest intelektualistą, bo to czysta segregacja, klasizm itp. Wracając do słów Grynberga — moim zdaniem tego typu retoryka zasługuje na pełne zażenowania przemilczenie, a być może na zahaczenie — co też wywiadowany miał na myśli, jeśli w tej chwili myślał? Bo albo się przejęzyczył, albo rzeczywiście tak uważa, ew. powiela jakieś klisze. I diabli wiedzą, który wariant gorszy... Ale skoro to padło: nie wiem, jaki był procent Żydów w onej elicie, nie znam kryteriów udziału w niej. Obawiam się, że jest to kryterium zerojedynkowe — nasz/nie nasz — zatem plemienne, by nie rzec: nacjonalistyczne czy rasowe. I szczerze wątpię, czy wyjazd kilku tys. osób z przyczyn nagonki politycznej w znaczący sposób zaszkodził statusowi intelektualnemu Polski — od zawsze (a od XVII w. na pewno) pozostającemu przecież mocno w tyle za światową czołówką. Bardziej prawdopodobnie wydaje mi się, że istniała odwrotna prawidłowość: że wśród osób pochodzenia żydowskiego większy był procent lepiej wykształconych. A wracając na polskie klepisko:
 nie jest mi znany na tym klepisku żaden przykład postaci kalibru choćby Einsteina, na którego emigracji nauka niemiecka przecież straciła, a amerykańska zyskała. (Choć należy się pewnie cieszyć, że Einstein nie był "aryjczykiem" i jednak wyjechał, a wiadomą bombę mieli jednak Amerykanie, a nie Niemcy. A przy okazji: po cholerę ją na Japończyków spuścili, oprócz wykorzystania sposobności do sprawdzenia działania na sile żywej?)
        Dygresja na kanwie Marca, a i wcześniejszych wydarzeń. Być może wynika z mojego braku przywiązania do polskości i Polski (mitu, nie państwa) i jako takiego rozeznania w jakości życia w PRL. Otóż nie umiem sobie wyobrazić, żebypo przeżyciu wygnania akurat stąd i dostaniu się na szeroko pojęty Zachód czy do Izraelaktoś mógł uważać, że stała mu się materialna krzywda. Traktowałbym to jako szansę, prawie że odskocznię, możliwość lepszego życie w rozsądniejszym społeczeństwie. Ale to oczywiście po oddzieleniu elementu presji psychologicznej czy klimatu nagonki.
        Filo-, czy też antyantysemici bywają uczuleni na wypowiedzi "nie jestem antysemitą, ale...", ew. "mam kilkoro przyjaciół Żydów, ale ..." — nie wiem, czy to uczulenie nie świadczy po prostu o jakimś straszliwym kompleksie czy wręcz wytresowaniu, doszczętnie zabijającym krytyczne spojrzenie na całokształt. To jest jak odruch psa Pawłowa, właściwy ludziom przebywającym w stanie ultra-przewrażliwienia na jakimś punkcie. Przyznaję, że sam tak się zachowywałem, mając poczucie, że robię coś dobrego przynajmniej dla atakowanych Żydów, a Polacy atakujący... cóż, wystarczy podnieść kamień, a wioskowy kundel ucieknie na sam gest. Albo będzie szczekać  co dla antyantysemity jest samo w sobie prawie nagrodą, bo oto sankcjonuje jego postawę i działalność.
        Uczulenie może brać się np. przez wspomnienie tragicznych losów swojego narodu. Z drugiej strony sam nie mam na tyle wytworzonej przynależności do narodu będącego większością w państwie, którego jestem obywatelem, żeby taką wrażliwość rozumieć i popierać, bo mam poczucie bycia zaszczepionym na nacjonalizm i pewne elementy tej plemiennej wspólnotowości. A może się wyłącznie wywyższam i uznaję polskość za tak beznadziejny przypadek, że nacjonalistów polskich obśmiewam wyłącznie z tego klucza. Znacznie lepsze szanse zrozumienia mają u mnie nacjonaliści w Niemczech, Włoszech (zwłaszcza proaustriaccy w Suedtirolu, bo jednak właściwe Włochy to bordello, tym lepsze od polskiego, że na wesoło i luźno), Francji czy Wielkiej Brytanii. Co nie znaczy, że będę ich popierać; znane hasło: rozumiem, ale nie popieram. Niech każdy rozumie, jak chce.
        Co do polskości, w żadnym wypadku nie reagowałbym tak alergicznie, gdyby ktoś zasugerował, że Polacy to spita hołota — starałbym się raczej pokazać przykład swój. W duchu np. takim, że hołota owszem, możliwe, ale bynajmniej nie spita. I hołotnictwo swoje raczej trzymam w sobie, na zewnątrz ujawniając pewnie brak oczytania w żelbetonowym zestawie lektur, nieznajomość francuskiego i włoskiego i wybitnie ułomny niemiecki. Tj. pokazać być może wyjątek; a o rozmówcy czyniącym z tych i owych faktów regułę i tak sądzić swoje, choć to też zależy od tego, jak mi ew. okaże taki osąd. Mniejsza  nic takiego na Zachodzie Europy, czyli w Europie właściwej, nigdy mi się nie zdarzyło. Jeszcze inna para kamaszy, że na obywatela Europy czy świata jakoś nie chce mi się pozować, a szanse realnego stania się kimś takim mam niewielkie.
        Minął więc czas walki z rodzimymi umysłami zwichniętymi, chorymi z nienawiści. Nie dlatego, że bycie chorym z nienawiści uważam za stan pożądany. Wyłącznie dlatego, że przekonywanie i wychowywanie Polaków w wieku dorosłym do czegokolwiek bardzo rzadko daje satysfakcjonujące rezultaty. Choć ponoć jest to powszechna cecha większości ludzi zwanych dorosłymi, w absolutnym oderwaniu od narodowości. Nie wiem tego, ale mądrzy ludzie tak twierdzą. Jeśli tak jest, nie poprawiałoby to mojej wizji człowieka, i tak już mocno nadwątlonej. Chorym z nienawiści wszelka działalność mająca ambicje (re)edukacyjne robi wyłącznie gorzej. Choćby przez zderzenie z przewrotnością  ta być może wynika z jakiegoś typu inteligencji, czy ze zwykłym zaprzaństwem i satysfakcją bycia "w kontrze". Sam takie odruchy miewam, np. przy zderzeniu z ultra-feminizmem; gdy opary absurdu i przeideologizowania osiągają taki poziom, że usłyszeć od bojowniczek o mansplaining i shauvinist sexist pig daje intelektualny orgazm. Czy z tego wynika mizoginizm tego, któremu tak dogodzono? Dla mnie nijak... Czy z faktu, że kobietę konkretną uważam za głupią coś wynika nt. tego, co sądzę o kobietach jako takich? A jeśli ruchy typu Antifa uznają, że należy po prostu robić naziolom mordobicie, to mogę w tej sprawie, z właściwą sobie rezerwą, nie kibicować naziolom. Ale do kibicowania Antifie jeszcze długa droga, bo metody w chwili opowiedzenia się za mordobiciem przejmują jednak właściwe dla przeciwnika. Czemu, jako niespotykanie spokojny człowiek, sprzeciwiam się. Biernie rzecz jasna. Czynnie  po prostu mi się nie chce...
        Niemal w koincydencji z owym minięciem zaczął się u mnie czas zauważania tego, że jakaś grupa podająca się za Żydów, być może z roszczeniami do reprezentowania cełego narodu czy kultury — na co przecież pozostali nie muszą wyrażać zgody — uprawia propagandę. Inaczej i po wolskiemu: politykę historyczną. I, co właściwe dla takiego procederu, od czasu do czasu zdarzają się tam wtręty i chwyty takie, których styl u innych sami zainteresowani radzi by byli owi propagandyści piętnować. Nie twierdzę, że ta grupa, czy wszyscy, lubią ten fragment dziejów swojego narodu, jakim stał się Holokaust, ale widzę na własne oczy, że korzystają z niego kiedy i jak się tylko da. Także blokując debatę. I nie chodzi mi o to, czy wytwory mentalne poputczików kreatur takich jak Bubel czy Braun w ogóle należą do debaty. Chodzi raczej o to, że głosy znacznie bardziej stonowane, krytyczne (ale nie wrogie) — obrywają przez to rykoszetem. Nie wolno aż tak się uznawać za naród wybrany, żeby nie pozwalać się krytykować, tymczasem tego typu objawy istnieją. Zresztą — jeśli już ktoś aż tak na swój temat wysoko myśli, niech się później nie dziwi, że inni patrzą na to niechętnie i to oceniają. Czy jednoznacznie negatywnie, czy z pobłażaniem — i tak jest to źle widziane przez wiecznie przewrażliwialnych i obrażalskich. Cholera — towarzysze Żydzi, trochę grubej skóry! Przecież w Izraelu radzicie sobie w tej kwestii całkiem nieźle! Ba, w wojnie 6-dniowej daliście spektakularny pokaz siły, więcej, uważam, że arabskiej hołocie  podgrzewanej przez towarzyszy radzieckich  wybitnie się te wciry należały!
        Czy propaganda oparta na własnych krzywdach jest naganna? Nie. Zresztą wiele narodów ją uprawia, niektóre — jak polski — beznadziejnie naiwnie i krótkowzrocznie, jeśli chodzi o sposób patrzenia wstecz. Mamy historię życzeniową: miło byłoby, gdyby tak było. Ale, do cholery, było zwykle nieco inaczej, niż sobie "edukatorzy" życzą... Nie widzę powodu, żeby była tu jakakolwiek asymetria w nazywaniu propagandy i jej chwytów po imieniu. Z drugiej strony — naganne moralnie i intelektualnie żałosne jest późniejsze obrażanie się na każdego, kto właśnie jest skłonny propagandę nazwać po imieniu. I powiedzieć, że w pewnych sprawach to po prostu przesada; także w wymiarze roszczeń materialnych, wysuwanych osiem dekad po przykrych wydarzeniach. Stosuję to sprawiedliwie — z braku innego kryterium: w miarę po równo — wobec propagandy polskiej i żydowskiej i wobec wielu wykrzykników typu "antysemityzm" i "antypolonizm". Z drugiego nieco więcej się śmieję, bo profesjonalizm propagandy rzekomo pro-polskiej jest znacznie niższy niż żydowskiej czy też izraelskiej. Służy ostatnio wyłącznie przewalaniu kasy i kompromitacji Polski, a wydawałoby się, że bardziej się już nie da. Otóż nie, właśnie da się. Bo Polak potrafi. W braku tej symetrii mieści się też obserwacja, że efekt "przeciągnięcia kijem po klatce z małpami" (przy całym szacunku do małp  zacne zwierzaki) po obu stronach daje czasem podobne efekty, tzw. wzmożenie i oburzenie. Zapewne ku uciesze przeciągających, bo niby czemu nie...
        Godzę się z faktem, że (daleko?) nie wszyscy Polacy byli "sprawiedliwi" i jednocześnie uczulam (także siebie) na brak możliwości rzetelnej i uczciwej oceny postaw w czasie wojny, jeśli oceniający sami wojny nie przeżyli (tj.: żyli w czasach pokoju, a nie: zginęli w czasie wojny). Moim zdaniem nie wolno oceniać dzisiejszemu człowiekowi człowieka z lat 40., bo to — przynajmniej chwilowo — nie do końca był człowiek, choć wielu, mimo najskrajniejszych warunków, ludźmi pozostało. I chwała im za to. I istnieje wg mnie płynna granica między (a) działaniami w kierunku własnego przeżycia, kosztem poświęcenia innych — siłą rzeczy: "nie swoich", (b) pogromami okazjonalnymi a (c) systematycznym, wyrachowanym szmalcownictwem.
        Nie mam też najmniejszego zamiaru współuczestniczyć w jakimkolwiek zadośćuczynianiu za wczorajsze krzywdy dziś. Bo to nie to pokolenie! Dlaczego ja? Właśnie ze względu na owe osiem dekad — odmawiam! Mówiąc brutalnie — trzeba było się zakręcić wokół sprawy wcześniej, kiedy żyli jeszcze ci, którzy — wg faktów i legend — zajęli pożydowskie mienie. Tak, zajęli, a państwo (np. Polska Ludowa) to usankcjonowała, lepiej czy gorzej. Jeśli ktoś uważa, że ci, którzy mieli szczęście przeżyć, winni byli czekać (a) zbawienia, (b) wybudowania nowego domu, (c) powrotu właścicieli (a niektórzy wrócić nie mogli, bo zostali zagazowani czy spaleni...) — niech przemyśli sprawę jeszcze raz, jeśli umie myśleć.
        Próba postąpienia dziś zgodnie z prawem — "odzyskania działki" np. — pokazuje tylko to, jak ułomne jest to prawo i jak niemoralna jest gotowość korzystania z tego prawa w ten sposób w pełnym zakresie. W razie "odzyskania" jakiegokolwiek "mienia" (bo, siurprajz, owo prawo działa bez względu na nieruchomość na działce, a nieruchomość przez 80 lat mogła się zmienić, ktoś mógł coś utrzymywać, dobudowywać, płacić czynsz, ew. zmarnować wszystko itp.) — byłbym pierwszym, który marzyłby o rozruchach i miotaniu kamieni w szyby świeżo "odzyskanego" budynku. Nie w imię podsycania nienawiści między narodami, ale w imię krzyku przeciwko tak jawnej niesprawiedliwości. I upraszam nie mówić, że ze zgodności z prawem wynika sprawiedliwość, bo za zabicie śmiechem też można iść siedzieć. Sprawiedliwości jest tyle, ile ludzi. Na pytanie, czy po wojnie Polakom jakkolwiek "należało się" pożydowskie mienie, powtarzam jak mantrę — oczywiście, że w tuż-po-wojennej rzeczywistości po stokroć tak. Nie ze względu na cudowność, opiekuńczość, litościwość itp. Polaków, ale na straszliwe warunki okupacji i nareszcie odzyskany pokój. Należało się jako ludziom, skoro już było. Mieszkać trzeba gdzieś, skoro jest gdzie, to się mieszka. Trudno. Wiem, okropne. Ale na ich miejscu zrobiłbym tak samo, jeśli chciałbym żyć przeżywszy taki koszmar. Zresztą spory prawne i roszczenia zamknęła raz na zawsze umowa PRL-USA z 1961. Koniec, kropka. Twarde prawo, ale prawo. I tona satysfakcji dla obrońców części dorobku PRL
  że nawet poststyropian musi się na tym oprzeć.
        Tytułem podsumowania: byłem po latach zszokowany tym, że antysemityzm można wytwarzać — rykoszetem — próbując tę postawę czy emocje (rzetelnie i uczciwie albo nie) zażegnywać, korygować czy zwalczać. I chyba tym, jak późno to zauważyłem. Jest to wg mnie problem nie do rozwiązania w Polsce. Po prostu żyjmy obok siebie i jakoś się dostrzegajmy, bez żadnych nadziei na szybkie rozwiązanie tego czy owego problemu. Bo ani Polacy nie zrozumieją problemów (także swoich) z okolic II WŚ., jeśli będą o tym pisać zaangażowani pisarze jak Gross czy Leder, ani Żydzi nie zrozumieją dzisiejszej postawy części Polaków wobec choćby blokady ekshumacji w Jedwabnem. Nie zrozumiemy Marca bez wglądu w archiwa i bez przyznania, że była to część ogólnej polityki obozu socjalistycznego, któremu — przez kapitalnego łupnia, o którym wyżej — dano tzw. pretekst. Tak, pod tym pretekstem wyszło wiele brzydkiej treści na jaw, i dzisiejsze biadolenia wielkorusów i postsowieciarzy (do drugich — na doczepkę — chciałbym się zaliczać), że ZSRR to kraj wszechtolerancji i zgodnej egzystencji wielu narodów, grup etnicznych, religijnych itp. Otóż bzdura. Tj. nie udało się np. zerwać stosunków dyplomatycznych z Izraelem bez elementów nagonki na Żydów.
        A wracając do Polski, która wg mnie wymaga podzielenia na 2-3 części — jest to tym trudniejsze. Dodam, że jeśli istotnie Żydzi tak mocno utożsamiają się z elitą intelektualną i pewne klimaty władzy aktualnie niemiłosiernie nam panującej są im obce i wywołują wiadome skojarzenia — pozostaje mi się po części zgodzić i mieć nadzieję na wspólną egzystencję w jednej z części po podziale. A że na widok osobnika w pejsach i chałacie będę się uśmiechał, z odrobiną jakiegoś instynktownego szacunku? No tak. Zawsze tak się dzieje, choćby w ramach mojego szlajania się w okolicach Davos czy St. Moritz. Raz (2001, dobrze pamiętam) zdarzyło się, że chodzili po sklepie dawno nie myci, ale co tam. Ja też — świeżo z roweru — fiołkami tam nie pachnę... Ale czosnkiem aż tak jak tamci  rzadko. I niech ich dzieci mają bogatych rodziców. A tak czy siak — dzieci ich mają wielkie i mądre oczy i niech rosną na mądrych ludzi. I też bogatych. Ja mogę być biedny, stać mnie. Ba — marzyłbym o tym, co rysują w spiskach polscy psychole — świat rządzony przez Żydów. Poważnie, uważam, że byłoby lepiej i rozsądniej. Może dzięki dojrzałości i reformowalności ich religii, która jest w końcu o ponad 15 wieków dojrzalsza od chrześcijaństwa. O ortodoksach póki co przemilczmy. (Pomodliłem się chwilę, patrzę — wokół sobota, przy mnie czwartek...)

No comments:

Post a Comment