kino jest najważniejszą ze sztuk!
Ponieważ
od zawsze lubowałem się w oglądaniu (PRLowskich i nie tylko) gniotów*,
stwierdziłem po kolejnych enuncjacjach: nie mogę się doczekać premiery.
Kupię bilet, bo wypada być humanitarnym wobec odtwórców tego i owego,
zasiędę we fotelu i obejrzę. A już jak kuzyn Naczelnika miał pono być
konsultantem ds. obyczajowych, to obowiązkowo - może momenty będą. Być
może zaopatrzę się w torbę na łeb i jakieś stłamszacze pomruków,
kaszlnięć i skurczów przepony, bo przecie nie wypada. Szczególnie, jeśli
wokół będą widzowie o nastawieniu wzniosło-słuszno-chmurnym, których
uczuć obrażać nie będę chciał, coby pozwu z par. 196 nie dostać.
W oczekiwaniu na premierę pozostaję
z niezdrową ciekawością, W.N.
* w mojej klasyfikacji
gniot
to taki wypust środowisk (od)twórczych, najczęściej film, który jest
dziwacznie, "źle", zawstydzająco, etc. zagrany albo napisany. Tak, że
widz, nie mając najzieleńszego pojęcia o sztuce, czuje, że jest coś nie
tak, że jest coś inaczej itp. Ja nie mam pojęcia, przysięgam na honor
absolwenta przedszkola nr 303 przy Portofino we wsi Warszawa.
Ciekawe
u niektórych przyjemców sztuki jest to, że niekiedy stosowna dawka
gniotowatości odpowiedniego sortu powoduje, że oglądamy dziełko doznając
przedziwnej mieszanki masochistycznej radochy i Schadenfreude, przy
czym owa "Schade" odnosi się zarówno do wykonawców (fachowcy określają
to chyba mianem "drewnianej gry") i/albo autorów (choćby przygody
Stirlitza - zagrane jest wg mnie kapitalnie, ale scenariusz?... No
właśnie). A więc fascynacja, co dalej, lekkie zażenowanie sobą, że się
jeszcze ogląda, współczucie dla "tamtych", a może próba zastanowienia
się, jak też współcześni to odbierali? Był taki fragment o "Opowieści o
prawdziwym człowieku", oglądanym przez trzynastolatków w "Księdze
Urwisów".
Może "krótka lista" (termin zapożyczony od
któregoś z braci Kaczyńskich przy okazji nerwowej rozmowy z red. M.
Olejnik; sprawa zakończyła się różami bodajże... czyli chyba Lech?)
- "Daleko od szosy" (obciachowość ogólna),
- "Najważniejszy dzień życia"... sam nie pamiętam. Było to lekko gniotowato-słusznowate.
- niektóre momenty w "Zmiennikach", niestety...
-
każda scenka w "07-zgłoś się", gdzie jest por. Jaszczuk. On sam był
jednym wielkim gniotem jako postać, a zagrany był w porządku. Odrodził
się później pod postacią "wujka Mundka".
- Zanudzi i "Persona non grata", wątki rosyjskie. Grube nici...
- "Życie na gorąco" (scenariusz i gra; całość ratuje muzyka),
- "17 mgnień wiosny" (scenariusz; stąd żarty),
- trochę PKF z czasów przaśnych i słusznych,
-
"Skazani na siebie" W. Sokorskiego. Gniot, ale aż się obraz przesuwa
przed oczyma. Choć oczywiście bardziej pouczające są wg mnie "Romans z
komuną" i zupełnie nietypowa "Udana klęska", z której "Wujek Chłodek"
wychodzi w aureoli... Sam nie wiem kogo. Trzeba przeczytać, żeby zacząć
próbować rozumieć. Ja jeszcze nie ochłonąłem i nie zrozumiałem, może
przebrnę drugi raz.
- kilka odcinków IPNtv, w tym kilka
razy "gadające głowy" z udziałem red. Cezarego Gmyza, ale kilka razy
jednak, ąąąą, pomijałem -- gniotowatość pt. "grube nici". Mieszczą się w
tej kategorii także nowsze gnioty parapatriotyczne, zwłaszcza "Tow.
Generał" nobliwego pana Grzegorza Brauna i "Odkryć prawdę", bodaj pani
Alicji Czarneckiej. Jak to by ujęto w "Testosteronie" (który gniotowaty
wg mnie nie jest), "bardzo udany show". podobnie wypracowanie Antoniego
Macierewicza znaje w skrócie jako "raport WSI" - wśród merytorycznych i
być może uzasadnionych tez pojawia się tam tyle naiwnego "wypełniacza",
że człek zachodzi w głowę, czy łune tak na poważnie, czy jajtza sobie
jednak robią.
- niektóre scenki kilku odcinków
"Dekalogu" jawią mi się jako gniotowate. Chyba najwięcej jest ich w
odcinku o żydowskiej dziewczynce uratowanej w czasie okupacji, która
długo po wojnie wraca do W-wy dokonać powrotu do korzeni i rozrachunku z
przeszłością. Nawet nie pamiętam, czy milczący Barciś ratuje
sytuację... nie mówiąc o tym, że nie pamiętam, które to przykazanie. Ale
w kilku scenach jest dziwacznie i dyskomfortowo i ma się poczucie, że
ktoś przysnął nad tematem i wrócił do niego rano na kacu... No i w
pierwszym odcinku, jak ciocia synka programisty ("dir /w" wykonane w
którymś z katalogów ChiWritera!) czy lingwisty (kapitalna scena
wykładu...) opowiada o tym, że nasz papież jest dobry i że bóg też.
"szczym do ludzi" -- biorąc pod uwagę, że odcinki o córce i ojczymie, o
zabijaniu, o miłości, o znaczkach i łojancie na onkologii są
mistrzostwem świata i okolic...
- muzyka... Gniotem
pop-metalowym (bodaj pierwszym w historii) jest "Escape", tj. refren, i
to nieznośne "ołuouł" w "The Unforgiven", bo trąci na wiorstę bodajże
NKOTB... A z kolei rozrachunkowo-mizoginiczne wyroby Ryżego Dejwa są dla
mnie do przyjęcia, nawet "Almost Honest" jako żart.
Co
nie jest gniotem? Nirvana, hiphop, Myslovitz, piosenki o miłości bez
"jaja". Jak to ujął nieodżałowany Jeff Hanneman, "I hate happy music".
Przykładem piosenki o miłości z jajem, której da się posłuchać, może być
"I Love You Babe" z towarzyszeniem wiadomej dwójki.
Czas kończyć to międlenie o duszy Maryny, bo dłuży się to niemiłosiernie, a robota Cze-Ka.